Gdy w 1989 roku w Europie Środkowej dokonał żywota komunizm, rozpadło się coś więcej niż „tylko" drugie największe supermocarstwo świata. Dla lewicy było to wydarzenie podobne do tego, czym dla chrześcijan miała być ogłoszona przez Nietzschego „śmierć Boga": niepewną, ale napawającą grozą „złą nowiną". Jeżeli była prawdziwa, rozsypywało się centralne wyobrażenie organizujące cały marksistowski ogląd świata. Język, za pomocą którego lewicowi intelektualiści opisywali rzeczywistość, okazał się martwy, jego najważniejsze pojęcia – „wyzysk", „klasa", „rewolucja proletariatu" – archaiczne. Pewien mój znajomy twierdzi nawet, że z myślą Karola Marksa zapoznał się na początku lat 90., gdy odnalazł jego „Manifest komunistyczny" pośród sterty książek, porzuconych po jakiejś zlikwidowanej bibliotece. Dosłownie na śmietniku historii.