Wojna ludzi z robotami

Z początku wszystko jest super – powieść zachwala sam Stephen King, a ekranizację zapowiada Steven Spielberg.

Aktualizacja: 30.09.2011 17:24 Publikacja: 30.09.2011 15:31

Wojna ludzi z robotami

Foto: materiały prasowe

Jesteśmy świadkami efektownej końcówki wojny ludzi z robotami. W ręce zwycięzców wpada elektroniczne archiwum, dzięki któremu w krótkich retrospekcjach poznajemy dzieje konfliktu. Rzecz jest do bólu klasyczna (to pochwała!), przypomina nieco brytyjską fantastykę katastroficzną, a trochę wspomnianego już Kinga.

Zobacz na Empik.rp.pl

Oto naukowiec tworzy samodoskonalącą się sztuczną inteligencję, ta wymyka się spod kontroli, opanowuje większość mechanizmów na świecie i wydaje bezlitosną wojnę ludzkiej rasie. Bitwy są efektowne, wiedza fachowa autora spora (jest specem od robotyki), a zbuntowane maszyny niosą śmierć na niezliczone sposoby. Potem okazuje się jednak, że bohaterowie są naszkicowani równie skrótowo jak rozdziały, a sama książka ze strony na stronę coraz bardziej przypomina rozbudowany scenariusz filmowy. I to jest dobry trop, bo na końcu autor dziękuje wytwórni Dreamworks, która „od samego początku wspierała mnie w pracy nad książką". Tak dziś działa branża – prawa do nienapisanej jeszcze książki zostały w 2009 r. sprzedane filmowcom dzień wcześniej niż amerykańskiemu wydawcy. Hit kinowy pewnie z tego wyjdzie, samej książce to szkodzi, bo zamiast epickiej, pasjonującej powieści (mogła taka być, było z czego uszyć!) otrzymujemy bryk z komentarzami w stylu: „zwróćcie uwagę na tego bohatera, bo odmieni los wojny".

Swego czasu studio Paramount i jego szef Robert Evans zamówili u Mario Puzo „książkę o mafii", którą najpierw wypromowali na bestseller, by potem się chwalić, że studio ma prawa do ekranizacji literackiego hitu – i tak powstał „Ojciec chrzestny". Dziś jednak takie działania to nie wyjątek, ale reguła. Bestsellery kreuje się tak samo jak nowe marki proszków do prania, a pisarze sami przyznają, że gdy mają pomysł na książkę, której nie da się zekranizować, to po prostu jej... nie piszą.

Na „Robokalipsę" zwracam więc uwagę nie dlatego, że to rzecz wybitna (mocno średnia), ale dlatego, że kto po nią sięgnie, będzie miał w ręku przyszłość. Ale nie ludzkości, tylko show-biznesu.

Daniel H. Wilson „Robokalipsa", Znak 2011

Jesteśmy świadkami efektownej końcówki wojny ludzi z robotami. W ręce zwycięzców wpada elektroniczne archiwum, dzięki któremu w krótkich retrospekcjach poznajemy dzieje konfliktu. Rzecz jest do bólu klasyczna (to pochwała!), przypomina nieco brytyjską fantastykę katastroficzną, a trochę wspomnianego już Kinga.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy