Sekwencja wydarzeń dyktowanych przez trwający od 2008 roku globalny kryzys była i jest nadal nie do odgadnięcia. Pomimo tego widać już, że zarysowuje się pewien konsens co do nowego kształtu polityki gospodarczej nastawionej na długookresową równowagę makroekonomiczną.
Są tam wszystkie zmiany niezbędne dla dopasowania możliwości finansowych państw do nieodwracalnych zmian demograficznych, w tym głównie do starzenia się społeczeństw. Jest tam twardy postulat oszczędności i szybkiego bilansowania budżetów, co wraz z inwestycjami prowadzić ma do wzrostu konkurencyjności. Są tam pierwsze zapowiedzi zmian traktatowych w Europie uzupełniających unię monetarną o niezbędny element koordynacji polityk fiskalnych. Jest wreszcie propozycja rezygnacji z kolejnej porcji suwerenności, bo wgląd w rządowe plany budżetowe jeszcze przed lokalnymi parlamentarzystami mieliby teraz uzyskać przedstawiciele KE. Komisja mogłaby też monitorować na bieżąco wskaźniki makroekonomiczne w krajach członkowskich, nawet gdyby nie była o to proszona przez poszczególne rządy.
Konsens berliński
Zestaw proponowanych środków nieco ironicznie nazywany jest już w wielu europejskich stolicach „konsensem berlińskim". Ironia polega przy tym nie tylko na wskazaniu w nazwie głównego orędownika zmian dyscyplinujących finanse publiczne. Chodzi o uszczypliwe nawiązanie do „konsensu waszyngtońskiego", czyli paradygmatu obowiązującego przez blisko dwie dekady, liberalizującego głównie przepływy kapitałowe w skali globalnej i prowadzącego do szybkiego rozwoju rynku finansowego. Dramatyczny odwrót od „konsensu waszyngtońskiego" ze strony organizacji międzynarodowych latami aktywnie go propagujących, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy, nastąpił praktycznie dopiero po wybuchu obecnego kryzysu.
„Konsens berliński" jest kontestowany już w zarodku. Przy czym nie chodzi o sam kierunek na odpowiedzialną politykę fiskalną, bo to jest poza dyskusją. Chodzi raczej o to, że między wezwaniem do cięcia deficytów a postulatem wejścia na ścieżkę zrównoważonego wzrostu gospodarczego zachodzi na krótką metę – co oczywiste – fundamentalna sprzeczność. Jak ciąć i ile, żeby nie doprowadzić do tak głębokiej recesji, która uniemożliwi osiągnięcie zakładanych w programach konwergencji wskaźników fiskalnych, a tym samym wystawi kraje na ryzyko kolejnej przeceny aktywów ze strony rynku finansowego. Trudno też nie zauważyć, że ta część „konsensu berlińskiego", która mówi o redukcji deficytów, dotyczy nie wszystkich, bo na przykład w Niemczech ten deficyt w tym roku wzrośnie. Ekonomiści wiedzą, dlaczego Niemcy mogą sobie na coś takiego pozwolić. Po prostu solidnie na to zapracowali, reformując rynek pracy i zwiększając konkurencyjność od 2004 roku. Ekonomiści to wiedzą. Ale czy rozumieją to ludzie na ulicach w Madrycie czy Atenach?
Jak uporać się z protestami i niezadowoleniem społecznym towarzyszącymi cięciu wydatków i podwyżkom podatków, skoro – jak w przypadku Grecji w tym roku – obniżą one średni dochód rozporządzalny rodziny o 17 proc., a PKB na głowę o 11 proc.? Dlatego właśnie demokratycznie wybrane rządy padają w kolejnych krajach ogarniętych kryzysem. W ich miejsce do wykonania brudnej roboty, do wdrożenia niepopularnych przedsięwzięć uszczuplających bądź odbierających wiele zwyczajowo akceptowanych przywilejów socjalnych powoływane są rządy przejściowe. Technokraci bez mandatu potwierdzonego w wyborach wprowadzać mają w życie to, czego nie potrafili lub nie chcieli zrobić wybrani politycy. Demokracja w wysoko rozwiniętych krajach Europy słabo coś sobie radzi z zarządzaniem tak rozległym kryzysem.
I wreszcie rzecz najważniejsza. Otóż, „konsens berliński" nie jest w stanie przerwać spirali kryzysu w Europie. Jest zdaniem krytyków niewystarczający, ponieważ wyklucza osadzenie Europejskiego Banku Centralnego na wzór amerykańskiego Fedu czy brytyjskiego Bank of England w roli instytucji ostatniego pożyczkodawcy dla niewypłacalnych dłużników.
Najgorętszy kartofel na świecie
Wokół tej kwestii skupia się dziś najostrzejsza dyskusja polityczno-ekonomiczna w Europie. A precyzyjniej: jest to pełna pretensji, manewrów i podchodów przepychanka między Niemcami i Francją. Niemcy zdają się wyraźnie odróżniać kwestie płynności w systemie finansowym od zagadnienia niewypłacalności rządów. Francuzi mają z tym rozróżnieniem kłopot. Dla nich nie czas na takie subtelności, kiedy wszystko dokoła, łącznie z ich najwyższym ratingiem 3A, chwieje się i trzeszczy w posadach.