Czasem, niczym śmiały naturalista, eksploruje ostępy, w które zapuszcza się zapewne niewielu czytelników tych czasopism, pozbawiając nas tym samym skromnego komfortu nieznajomości dokonań duetu Strzępka & Demirski. Czasem odnotowuje przeoczone debiuty („Obsoletki" Justyny Bargielskiej), czasem najgłośniejsze premiery („Miłosz" Andrzeja Franaszka), stale, jak deklaruje, unikając „kolein zawodowego krytyka".
To pyszny dystans. Potrzeba go, żeby stanąć z daleka od groteskowych walk na gipsowe popiersia autorów i autorytetów bądź, w ostatecznej desperacji, na wyrywanie ich sobie. Takie slapstickowe zapasy prowadzą ostatecznie do równie dramatycznych co chybionych dylematów („Czyj jest Herbert?!") – a przecież lwia część dysput ostatnich, posmoleńskich lat, sprowadza się do podobnej szarpaniny, do wytykania sobie przodków z KPP bądź Wehrmachtu, do sytej, sennej pewności, że to my mamy lepszą sztukę.
Nie, takie ustawki nie z Horubałą. Styl, w jakim toczy swoje walki, każe przypomnieć sobie etymologię słowa „pojedynek". Owszem, to walki jeden na jednego, w których brak szczęśliwie zrytualizowanych wrogów, wypchanych tygrysów, przeciwników bezpiecznie ustawionych sobie do bicia czy plucia. Nie ma też nietykalnych sojuszników: Można przypomnieć odwagę Michnika z lat stanu wojennego, która imponowała wszystkim, chwalić szczerość feministycznego lamentu Bożeny Keff. Wolno mówić o chwili słabości internowanego prymasa, o ryzykownych grach Jana Pawła II z „katolicką popkulturą, o skandalu, jakim jest starość. Jakie to elementarne – wydawałoby się. Jak rzadkie. Jak fantastyczną oferuje wolność.
Ilekroć sięgam po książki Horubały, już to powieści, już szkice, przychodzi mi do głowy określenie „proza męska". Określenie to podwójnie ryzykowne, skoro sam termin kojarzy się w pierwszej kolejności ze sterydową pisaniną, apologią bezkrytycznego machismo, świadectwami bywalców barów, bilardu i burdeli – na wyższym piętrze zaś z admiratorami pogańskiego stoicyzmu, podszytej fascynacją pogardy śmierci, od Jüngera po Juliusa Evolę.
A jednak uparcie sięgam po kategorię „męskości", traktując ją jako synonim dojrzałości i szczególnego rodzaju równowagi, który udaje się osiągnąć niewielu. Wymaga bowiem hartu, by, straciwszy naiwne nadzieje, doświadczywszy pijaństw, rozczarowań, dorosłości, nie osunąć się w tani cynizm, zwykle prezentowany z wyższością jako „realizm" czy „znajomość życia".
To tak łatwe. Tak wygodne. I tak tłoczno wokół, czy to w kulturze, czy w polityce, od przepychających się, sczepionych ze sobą i sobie niezbędnych Syfonów i Miętusów. Patetycznych chłopiąt, które mimo sypiącego się wąsa, a bodaj i zakoli nad czołem, w każdej chwili gotowe są deklamować o Bozi i Ojczyźnie, skrycie przy tym zafascynowanych dekadencją, którą stroją w demoniczny płaszcz – i mędrków o oczach waluciarzy, którzy czerpią energię z gorszenia maluczkich, nigdy niesyci drwiny.