Do dziś są miejsca w świecie, gdzie nie warto obnosić się ze swoim sceptycyzmem religijnym, a zmiana wyznania oznacza wyrok śmierci dla konwertyty. Na szczęście nie w Europie ani Ameryce. U nas, ludzi racjonalnych, króluje dziś ateizm w odmianie rewolucyjno-ewangelizacyjnej. Jego prorocy są szanowanymi profesorami uniwersytetów i wpływowymi publicystami, a wyznawcy cieszą się powszechnym szacunkiem. Siła rażenia nowego ateizmu jest tym większa, im prostszy i żarliwszy jest jego przekaz. Dociera wyłącznie do odbiorców kultury popularnej, ale o to właśnie chodzi – nikt poważny nie ma dziś czasu na wnikanie, kim Bóg jest albo i nie jest.
– Nikt, kto myśli racjonalnie, nie może wierzyć w Boga, bo wiara jest sprzeczna z rozumem. Ludzie wierzący radzą sobie z tą sprzecznością, wyłączając pewne sfery religii spod osądu rozumu. Stąd rzeczy, w które ludzie wierzą, nie mając zielonego pojęcia, co oznaczają, ani nie konfrontując ich z rozumem, np. Trójca Święta czy życie pozagrobowe. Ci ludzie nie wierzą w Boga, ale wierzą w potrzebę religii. Wierzą w wiarę – mówi amerykański biolog Daniel Dennett. Jednak nie wszystko dla nich stracone: stosując obiektywne kryteria naukowe i przeprowadzając stosowne badania można sprawić, że krępująca rozum moc religii zniknie i zapanuje powszechny ateizm. Niezbędnym krokiem do tego celu jest potraktowanie religii jak każdego innego przedmiotu dociekań naukowych: na przykład efektu cieplarnianego albo ubóstwa na świecie.
Prowadzenie badań naukowych w oczekiwaniu na nadejście nowego ateistycznego Jeruzalem nie powinno jednak odwracać czujnej uwagi od walki ze wszelkimi formami religii, jeśli tylko któraś podniesie swój obrzydliwy łeb. Religie są bowiem przyczyną zniewolenia jednostek, deprawacji dzieci (nie chodzi tylko o masową pedofilię w Kościele katolickim, ale również o wychowywanie ich od maleńkości w poczuciu winy), powodują wojny, głód, AIDS. Najwięcej wojen, głodu i AIDS powoduje religia chrześcijańska, a najbardziej winny jest papież Benedykt XVI. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić rozsądnego człowieka wierzącego w religijne gusła i zabobony oraz człowieka przyzwoitego, który byłby członkiem jakiegokolwiek kościoła, zwłaszcza Kościoła katolickiego.
Tak mniej więcej wygląda teologia nowego ateizmu. Wymogi felietonu każą mi ją streścić w dwóch akapitach, zainteresowanych odsyłam do znanych dzieł Richarda Dawkinsa, Daniela Dennetta, Christophera Hitchensa, Sama Harrisa. Ostatnio do grona autorów ateistycznych bestsellerów dołączył wykształcony i mieszkający od lat w Anglii Szwajcar Alain de Botton, autor religijnego poradnika dla niewierzących pt. „Religia dla ateistów".
Fakt, że ojczyzną nowego ateizmu jest Wielka Brytania, nie jest bez znaczenia. W angielskiej tradycji istnieje pewien rodzaj myślenia ograniczający rzeczywistość do rzeczy i zjawisk, które dają się zmierzyć, zważyć, dotknąć i posmakować. Jeśli czegoś nie da się w ten sposób określić, to znaczy, że tego czegoś nie ma. Takie podejście do rzeczywistości jest fascynujące dla obserwatora z zewnątrz i ma ogromne zalety dla samych zainteresowanych. Np. pozwalało Brytyjczykom uniknąć zniewolenia największymi szaleństwami ideologicznymi XX wieku, komunizmem i faszyzmem. Osadzony w społeczeństwie brytyjskim pragmatyzm i zdrowy rozsądek (common sense) pozwolił mu stworzyć liberalną demokrację, system społeczny nieakceptujący ekstremizmów i oparty na zasadzie tolerancji dla inaczej myślących.
Jednak wiara w świat, który określa wyłącznie „mędrca szkiełko i oko" ma swoje słabości. Nie ma w nim miejsca na dociekania, które wykraczają poza sferę nauki, oraz poza fizyczne doświadczenie człowieka – z tego prostego powodu, że według zwolenników wiary w taki świat poza nauką i fizycznym doświadczeniem nie ma nic. Religia dla Brytyjczyków jest żartem, tematem, którego nie ma sensu traktować poważnie, bo na to nie zasługuje. Na argument jednego z krytyków Dawkinsa zarzucającego autorowi „Boga urojonego", że nie ma on pojęcia o teologii, inny zawodowy ateista, filozof A.C. Graylink napisał, że autor książki o astrologii nie musi znać jej wszystkich nurtów, by krytykować przesłanki, na jakich się ona opiera. Innymi słowy krytyk religii nie musi znać religii, bo i tak wie, co należy o niej myśleć, mianowicie, że jest – jak pisze profesor Graylink – „przednaukową, prymitywną metafizyką wymyśloną przez naszych przodków, która (głównie wskutek naiwności indoktrynowanych dzieci z tragicznym skutkiem dla świata) dożyła czasów, kiedy mogę wysłać ten list pocztą elektroniczną".
Próba zbijania argumentów nowych ateistów z punktu widzenia człowieka wierzącego jest jak rozmowa ze ślepym o kolorach. Do tego – ze ślepym, który jest absolutnie pewny, że kolory nie istnieją. Nie ma sensu tłumaczenie, że jednym z najważniejszych wymiarów wiary jest relacja człowieka z Bogiem, a zatem sensowna krytyka tego przeżycia powinna dotyczyć realności bądź złudzenia tego spotkania. Nowi ateiści nie przyjmują do wiadomości, że nieodzownym elementem wiary, przynajmniej wiary chrześcijańskiej, jest wolność, również wolność rozumowania i wyciągania wniosków. Naukowym deterministom trudno również wyjaśnić, dlaczego mądra argumentacja naukowa nie musi doprowadzić do końca religii. Sam Harris, autor książki „The End of Faith" (Koniec wiary), twierdzi, że wkrótce presja ze strony nauki na religię stanie się tak ogromna, że wiara w Boga będzie zbyt „żenująca" (embarassing). Jednak autentyczna wiara w Boga zawsze była żenująca. Łatwiej było płynąć z prądem, np. słuchać skorumpowanego, zepsutego kleru, niż się mu przeciwstawić, ryzykując głową.