Podobało mi się od początku, ale mój podziw wzrósł niepomiernie, kiedy mniej więcej w połowie odkryłem, że w powieści Krzysztofa Beśki wydarzyło się już więcej niż w łącznie w kilku innych polskich kryminałach retro – to raz. Że za obfitość zdarzeń i postaci wcale nie trzeba płacić płytkością ich opisu i pośpiesznym opowiadaniem po łebkach – to dwa. I że nie mam zielonego pojęcia, jak to wszystko się skończy – to trzy.
Rzecz dzieje się w roku 1892, w mieście Łodzi, pełnym fabrykantów i robotników, farbiarni oraz tkalni, pałaców oraz nędznych bud, które rozsypują się pod byle kopnięciem. Detektyw Riepin i jego polski pomagier próbują rozwiązać sprawę porwań dzieci bogatych przemysłowców (relacje między nimi zmienią się w miarę rozwoju akcji bardzo ciekawie).
Jednocześnie miasto nawiedza plaga dziwnych wydarzeń innego rodzaju: wysychają studnie, walą się kamienice, a w półświatku dzieją się rzeczy niepokojące. Zagadek jest wiele od samego początku, a narracyjnej zręczności autora zawdzięczamy, że przez dłuższą chwilę nie wiadomo, który wątek jest główny, który poboczny.
Osobnym bohaterem książki Beśki jest Łódź – taka jaką znamy z „Ziemi obiecanej", ale jednocześnie przedstawiona niczym Londyn z kryminału o czasach Kuby Rozpruwacza. Duże brawa należą się autorowi za lekkie i bardzo sprawne wplecenie w materię książki ogromnej liczby historycznych szczegółów i szczególików.