Prostolinijne aż do białawego rdzenia, wzgardzone przez architektów zieleni, nieobecne w nowobogackich ogrodach. Nie załapały się nawet do przedszkolnych zielników: ich delikatne liście po wyschnięciu przybierają odcień kości słoniowej, nie do oddania przez wulgarną Żółtą i Czerwoną Kredkę, i zbyt łatwo kruszą się w małych palcach.
Nikt nie pamięta, że to od lipy wziął swój łaciński przydomek sam ojciec botaniki Linneusz, podziwiając to arcydrzewo o sercowatym liściu, wolne przy tym od teologicznych uwikłań, które obciążają metrykę jabłoni. Nikt już nie sięga po dłuta, by ze spolegliwych pni rzeźbić Gabriela z berłem lilii, serafinów o orlich skrzydłach, krągłe i maślane putta. Owszem, miękkie drewno znakomicie nadaje się na klocki, które uradowani dziadkowie wręczają swoim aniołeczkom; graniastosłup w miejsce pierzastej chmury trudno jednak uznać za awans i dynastie snycerzy wzdychają w zaświatach z melancholią.
Źle też być rekwizytem u klasyka: dwie, trzy Janowe frazy wystarczyły, żeby lipę w topornej donicy zataszczono do Czarnolasu i tkwi tam, na ciężkim łańcuchu asocjacji, przywoływana w wypracowaniach udręczonych czwartoklasistów już od czasów Szkoły Rycerskiej. Panslawizm nie ma nad Wisłą dobrych notowań, więc nikogo nie wzrusza, że to jedyna bodaj roślina, która nazywa się tak samo po bułgarsku, białorusku i serbołużycku, we wszystkich dialektach naszego rozrośniętego, podzielonego szczepu; słownikowa pamiątka czasów, gdy wszyscy jedliśmy z jednej, ozdobionej reliefem z kilku kresek miski.
A przecież, kiedy lipa rozkwita, uniesione płatki i pręciki kielicha wyglądają jak małe gotyckie korony. Na jednej gałązce, którą zrywamy przechodząc, jest ich kilkaset; w jednej koronie drzewa kilkaset tysięcy, w szpalerach – miliardy. Korony w koronie – fraza niczym z Sefer Jecirah. Niewzruszony pień i gorączka pszczół: połączenie sprzeczności, coincidentia oppositiorum, tak zachwalana przez św. Mikołaja z Kuzy. Rosnąca przed kościołem lipa – złotozielona kadzielnica, szumiący hymn – wznosi się niczym zaproszenie dla mistyków: profesji, niestety, równie mało dziś popularnej co snycerstwo.