Euro-Frankenstein

Co kilkaset lat chore idee, paneuropejskie mrzonki rozmontowują naszą cywilizację. Pogrążają najwspanialsze dynastie, burzą miasta, rujnują imperia, a w ich miejsce wynoszą nowe. Kryzys euro potraktujmy jako naturalny proces przemian. Kreatywną destrukcję. Nic strasznego, ot, czas na przetasowanie. Szansa dla tych, co zamiast gasić płonący Rzym, staną ramię w ramię z barbarzyńcami.

Publikacja: 13.07.2012 12:06

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski

Foto: Fotorzepa, RP Radek Pasterski

Zamiast łożyć na ratowanie rozpasanej Grecji, Hiszpanii, abstrakcyjnej unii bankowej – na rzymskie legiony – skoncentrują się na własnych formacjach. Jak brutalnie by to brzmiało, od Aleksandra Wielkiego, Galów i Kapetyngów po rozpad ZSRR mechanizm sprawdza się za każdym razem. Kto na czas dostrzeże wyrwę w historii, ten przeskoczy tych kilka szczebli drabiny narodów.

Wszyscy patrzymy na ten sam obrazek, ale czy widzimy to samo, obserwując 19 szczytów ostatniej szansy? Nocne maratony niespełnionych deklaracji, rewia abrewiacji, pączkujące instytucje o ulotnych nazwach, ale twardych fundamentach nowych urzędów i etatów. I na koniec żadnej recepty – prócz wyższych podatków.

Dzień po tym, gdy nowy prezydent Francji potwierdził gotowość wprowadzenia drakońskich 75-procentowych podatków dla najbogatszych, a DIW, prestiżowy Niemiecki Instytut Gospodarczy, zaapelował o podobne rozwiązania na rzecz ratowania euro w całej Europie, Donald Tusk powołał pełnomocnika do wprowadzenia euro.

Na Boga! Nie euro! Rozumiem, że skoro jest się premierem, to trzeba rozdawać posady. Ale niechby już reaktywował pełnomocnika ds. wykluczonych... Tyle jest w końcu sposobów na zatrudnienie ważnych osób. Natomiast pozorne nawet umizgi w stronę konceptu, który stał się symbolem upadającej świetności Europy, są niczym kolejna wyprawa pod Wiedeń. Odsiecz dla mocarstwa, które przestało być mocarstwem. Rzucanie się w objęcia waluty, która tyle ma wspólnego z pieniądzem i z narzędziem ułatwiającym relacje międzyludzkie, co – jak napisał ekonomista Mark Hendrickson – Frankenstein z człowieczeństwem. Sztuczny wykwit pychy i wiary, że zadufanie jednostek może zastąpić prawa natury, omijając tradycyjny proces tworzenia pieniądza i lekceważąc wszystkie naturalne mechanizmy rządzące polityką monetarną.

Mało kto już pamięta, że zanim pieniądz stał się narzędziem uprawiania polityki, był gwarantem zasobów złota czy srebra w rękach tych, którzy emitowali monety. Dopiero z czasem rządy, wiecznie głodne władzy, zapewniły sobie monopol. Wyłączne prawo do emitowania, ale przede wszystkim do kupowania wpływów.

W miarę jak brakło im kruszcu, monetę opierali na zaufaniu do swojej władzy, drukując kolejno papier i obligacje, z czasem zaś umieszczając na wirtualnych kontach całkowicie iluzoryczne zapisy, nijak mające się do bogactwa, siły armii, produkcji gospodarczej.

Na pozór nic się nie zmienia. Ludzie wciąż przeliczają swoją pracę na pieniądze, wciąż kupują, oszczędzają, zaciągają kredyty. System działa. Ale kiedy przychodzi kryzys, jako pierwszą rzecz testuje zaufanie do rządu i sprawdza, ile warte są te gwarancje. Cokolwiek byśmy powiedzieli o słabnącym dolarze, o niebotycznych zobowiązaniach przekraczających możliwości Waszyngtonu, to wciąż wiadomo, kto stoi za tymi zobowiązaniami. Kto podpisze czek.

Współczesny pieniądz już stał się abstrakcją: w przypadku euro staje się całkowicie ulotną materią. Zjawisko marketingowe. Waluta wsparta nie tyle na zaufaniu do rządów dysponujących realną władzą, ile do walut, które już nie istnieją. Euro to trochę marki, trochę franka, trochę drachmy. Wiara, że razem jako superbrand budzą superzaufanie. Jak czapeczka Speedo, produkowana w Chinach, która na metce ma cenę 39 dolarów, a jej realna wartość to 5 centów.

Dziś miliony mieszkańców w 17 państwach strefy euro są zakładnikami waluty marketingowej. Zobowiązań, za które nikt nie bierze odpowiedzialności, a które prowadzą wprost do zapaści zachodniej cywilizacji. Czy polski rząd faktycznie potrzebuje dziś pełnomocnika do wdrażania euro? Może wystarczy wizjoner Europy bez Frankensteina.

Zamiast łożyć na ratowanie rozpasanej Grecji, Hiszpanii, abstrakcyjnej unii bankowej – na rzymskie legiony – skoncentrują się na własnych formacjach. Jak brutalnie by to brzmiało, od Aleksandra Wielkiego, Galów i Kapetyngów po rozpad ZSRR mechanizm sprawdza się za każdym razem. Kto na czas dostrzeże wyrwę w historii, ten przeskoczy tych kilka szczebli drabiny narodów.

Wszyscy patrzymy na ten sam obrazek, ale czy widzimy to samo, obserwując 19 szczytów ostatniej szansy? Nocne maratony niespełnionych deklaracji, rewia abrewiacji, pączkujące instytucje o ulotnych nazwach, ale twardych fundamentach nowych urzędów i etatów. I na koniec żadnej recepty – prócz wyższych podatków.

Pozostało jeszcze 81% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne