Nie trzeba było Nobla z ekonomii, żeby z góry przewidzieć reakcje teoretyków na pisowskie projekty ustaw. Ale to, co zniechęca ekonomistów, może zachwycić wyborców.
Najlepszy dowód, że w ślad za debatą PiS kolejne partie – SLD i Ruch Palikota – planują debaty gospodarcze. Ale cała ta otoczka ekspertów reprezentujących różne opcje, szkoły ekonomiczne i grupy interesów to tylko trampolina do nagłośnienia programów. Niewiele mających wspólnego z hasłami dobrobytu, ale atrakcyjnych dla wszystkich, którzy wierzą, że los ubogich można poprawić odbierając bogatym. W programie Kaczyńskiego też nie chodzi o naprawę gospodarczą, ale o inną inżynierię społeczną.
Konsekwencji tego pakietu reform nie powinno się oceniać wyrywkowo. Pakiet – oskładkowanie elastycznych form zatrudnienia, publiczne wydatki na tworzenie miejsc pracy, oderwanie składek od indywidualnych wpłat na fundusz emerytalny, podatek obrotowy w handlu i sektorze finansowym bez ograniczania dotychczasowych form opodatkowania – to kompleksowa zmiana dotychczasowego systemu redystrybucji. Jeszcze większa interwencja państwa w nasze finanse. Jeszcze większe ubezwłasnowolnienie przedsiębiorców. I – co najważniejsze – ograniczenie naszej wolności.
Socjalistyczny polityk (bo za takiego uważam Jarosława Kaczyńskiego), z uderzającą lekkością zwykł mówić o redystrybucji. Tak jakby ludzie byli meblami, które można przesuwać z miejsca w miejsce dla lepszej aranżacji pokoju. I jakby ich pieniędzmi można było bezkarnie grać, tak jak rozgrywa się partię „Monopoly". Rzecz w tym, że ani człowiek nie jest rzeczą, ani rynek nie znosi biernie wszystkich tych manipulacji. Ostatnie 100 lat przyniosło nam zbyt wiele bolesnych dowodów, że im więcej redystrybucji – tym większa skala ubóstwa.
Gdybyśmy faktycznie zabierając bogatym mogli poprawić los biednych, to Szwecja pewnie nie wycofałaby się ze swoich wysokich podatków i bizantyjskich programów socjalnych. Nikt nie uważałby Margaret Thatcher i Ronalda Reagana za autorów największej prosperity po wojnie, a Baracka Obamy z jego socjalną redystrybucją za winnego największej plajty w historii świata. Gdyby tak było, dodatkowy podatek dla supermarketów nie podniósłby cen w sklepach ani nie zmniejszył zatrudnienia, tylko bez strat dla rynku przyniósłby większe wpływy do budżetu.