Pod takim zdaniem prawdopodobnie podpisaliby się wszyscy Polacy – cóż, może z wyjątkiem tych, którzy pracują w tych firmach zagranicznych, które na tym korzystają i część tych korzyści przekazują pracownikom.
W raporcie o wpływie grup interesów na stanowienie prawa w Polsce, opracowanym przez ekspertów uczelni Vistula, pokazano szereg mechanizmów, które prowadzą do złych dla interesu publicznego decyzji. Przekonaliśmy się, że około jedna trzecia ustaw gospodarczych uchwalonych przez parlament w minionych 20 latach była ze szkodą dla interesu publicznego, za to promowała interesy danych grup nacisku. Takie zjawisko ma miejsce wtedy, gdy posłowie zaczynają wprowadzać regulacje wpływające na rynek, a nie mają pełnej informacji na temat możliwych skutków tych regulacji, ponieważ tzw. oceny skutków regulacji są pisane na kolanie. Albo, co jest jeszcze bardziej naganne, mają takie informacje, ale podejmują decyzje w celu zwiększenia swej popularności, z pełną świadomością szkody, którą czynią gospodarce.
Przykładów takich decyzji jest wiele, do historii prawdopodobnie przejdzie niemal jednomyślne głosowanie za ograniczeniem kominów w wynagrodzeniach w spółkach Skarbu Państwa. Posłowie chcieli „dokopać" dobrze zarabiającym prezesom i jednocześnie przypodobać się elektoratowi, a potem przez dekadę trzeba było jeść tę żabę, bo oczywiście pojawiły się metody obchodzenia zakazu (wynagrodzenia za członkostwo w radach nadzorczych) lub problemy z pozyskaniem fachowców. Żadne obce państwo, gdyby chciało zaszkodzić Polsce, lepiej by tego nie wymyśliło: wprowadźmy mechanizmy, które utrudniają sprawne zarządzanie firmami z udziałem Skarbu Państwa. Sami to sobie zrobiliśmy.
Inny przykład, który spowodował jeszcze więcej problemów, to ustawy z 1999 roku, zgodnie z którymi powstały OFE. Wtedy wydawało się oczywiste, że należy zmienić system emerytalny, żeby państwo nie zbankrutowało: stworzono nowy system, w tym bardzo kosztowny drugi filar. Tymczasem okazało się, że dekadę później politycy rozmontowują ten system i koszty liczone już w miliardach złotych to zmarnowane pieniądze. Przykłady można mnożyć, dlatego zanim parlament uchwali jakąś „oczywistą" ustawę, trzeba za każdym razem poddać ją rzetelnej debacie, żeby po dekadzie nie okazało się, że zrobiono kolejne głupstwo.
Przed Sejmem stoi właśnie szansa, by uchronić się przed kolejną pomyłką. W okresie, gdy sprawowałem funkcję wiceprezesa NBP, zwróciliśmy uwagę, że prowizje pobierane przy płaceniu kartą kredytową są w Polsce większe niż w innych krajach Unii Europejskiej. Pojawił się oczywisty wniosek, że trzeba te prowizje obniżyć: wydawało się, że wówczas sklepy – w tym szczególnie supermarkety – pobierające płatność kartą kredytową odpowiednio obniżą ceny.
Z inicjatywy nadzorowanego przeze mnie departamentu rozpoczęto prace w tym kierunku. Minęło kilka lat i niedługo w Sejmie rozpocznie się dyskusja nad ustawowym obniżeniem tych prowizji. Przy tej okazji dokonałem przeglądu danych i raportów i to, co zobaczyłem, mnie zmroziło. Z precyzyjnych opisów sytuacji dwóch krajów, w których dokonano takich administracyjnych obniżek – Australii i Hiszpanii – wynika, że konsumenci nie odnotowali prawie żadnych korzyści związanych ze spadkiem cen, natomiast banki odebrały konsumentom wiele przywilejów związanych z kartami kredytowymi i podniosły oprocentowanie kredytu na karcie, żeby odkuć sobie straty na prowizjach. Na tym nie koniec: okazało się, że korzyści wynikające z obniżenia prowizji zostały zatrzymane przede wszystkim w sklepach, które teraz płacą mniejsze prowizje, ale mają takie same ceny jak poprzednio.