Drzwi na fotokomórkę otwierają się szeroko. Tak wita warszawski Urząd Pracy. W środku spory tłum. Młodzi, starsi, ludzie w średnim wieku, z dziećmi na kolanach. Wchodzisz, pobierasz numerek. Informacja, rejestracja, wyrejestrowanie... I czekasz na swoją kolej. Na piętrze wysoko zawieszony płaski ekran wyświetla statystyki. Ponad 46 tys. bezrobotnych w Warszawie. Dalej migają słupki – ilu wśród nich młodych, ilu niepełnosprawnych, ile kobiet, ilu mężczyzn.
Pod monitorem to, co bezrobotnych interesuje najbardziej: gabloty z ofertami pracy. Liczymy. Wychodzi 145. Praca biurowa – 24 oferty, w budowlance – 26 ofert, w gastronomii – 13, magazyn i transport – 12. Handel i usługi – 53 oferty. Poszukiwany jest woźny, sprzątaczka, pracownik fizyczny, protokolant, asystent sędziego, zbrojarz. Płace niewielkie, oscylują zazwyczaj wokół minimalnej pensji – 1,6 tys. zł, 1,8 tys. zł. W budowlance płacą zazwyczaj od godziny – 12, 13 zł. Na oddzielnej tablicy kilka bardziej ekskluzywnych ofert. Poszukiwani są nauczyciele języka polskiego, gotowi uczyć Polaków poza granicami kraju, a areszt śledczy na Rakowieckiej szuka laboranta.
Warszawa nie Boston
Mirosław Cieślicki uważnie śledzi oferty. – Firma budowlana, w której pracowałem, właśnie upadła. Trzeba szukać czegoś nowego – mówi. Chciałby pracę w budownictwie, bo na tym najlepiej się zna. Może jakaś nieduża firma, może u dewelopera, a może w jakiejś ekipie remontowej. Już zarejestrował się jako bezrobotny. Wśród wywieszonych ofert nie znalazł niczego dla siebie. – Na razie krótko szukam, pierwszy miesiąc. Zacząłem od dzwonienia do znajomych, może ktoś coś słyszał, może ktoś coś wie. Przeglądam oferty w Internecie i w prasie. Ale z tego, co widzę, to będzie ciężko. Sytuacja na rynku jest zła, a w dodatku zima to trudny okres dla branży budowlanej, wstrzymuje się budowy, nie rozpoczyna nowych – martwi się. I dodaje: – Jestem zmotywowany. Mam trójkę małych dzieci, więc szybko muszę znaleźć nową pracę. Nie ma czasu na załamywanie się.
Sylwester, poszukujący pracy od pół roku, wyjaśnia nam, jak działa urząd pracy. – W poniedziałek jest największy tłok. Wykładają nowe gazety z ogłoszeniami o pracę, więc ludzie przychodzą tu, by je przejrzeć – pokazuje na stoliki, przy których kilkanaście osób pochyla się nad gazetami. – Tam jest specjalna sala – pokazuje. – Można zadzwonić, skorzystać z Internetu, ksero, porozmawiać z dyżurującym pracownikiem.
Przed salą stoi spora grupka oczekujących. W środku trzy komputery, a przy podłużnym stole wszystkie miejsca są zajęte. Bezrobotni zakreślają ogłoszenia, a wokół stołu krąży aparat telefoniczny. Trzeba poczekać na swoją kolej. Widok ten nie przypomina scen z produkowanych za oceanem filmów o szukaniu pracy w czasach kryzysu. W amerykańskim dramacie z 2010 roku „The Company Men" głównemu bohaterowi, wyrzuconemu z bostońskiej korporacji, firma wykupuje miejsce do szukania pracy. Po szkoleniu ma do dyspozycji własny boks z biurkiem, komputerem, telefonem, dostępem do urządzeń biurowych. Przez kilka godzin dziennie może korzystać ze stanowiska do poszukiwania nowego zajęcia i dzięki temu nie wychodzi z rytmu codziennego wstawania i wyprawy do pracy.
– Ale Polska to nie USA, a Warszawa to nie Boston – śmieje się Sylwester. – Tu żadnego luksusu nie ma, ale to zawsze coś. Choćby oszczędność na telefonie – podkreśla. Dłuższy czas pracował w zakładzie oczyszczania w Sandomierzu. – Ale zwolnili. Redukcja etatów – mówi. – U siebie nie mogłem niczego znaleźć, więc przyjechałem do Warszawy. Na razie bez sukcesów. Jak jest ciekawe ogłoszenie za trochę lepsze pieniądze, to trzeba mieć jakieś kwalifikacje, a ja nie mam. Najlepiej jakby coś w oczyszczaniu było – mówi i dodaje, że mimo braku pracy jakoś sobie radzi. – Ja się nie załamuję. Jak nie ma stałego zajęcia, to zawsze się znajdzie jakąś dorywczą robotę. To tu, to tam.