Miliardy na szkle

Miliardy dolarów obrotu, brak moralnych skrupułów i ogromne reklamowe budżety – tak najkrócej opisać można przemysł in vitro, który nieograniczony jakimikolwiek normami etycznymi rozwija się jak burza

Publikacja: 09.03.2013 00:01

Uśmiechnięty, kompetentny lekarz, którego jedynym celem jest pomoc zrozpaczonym małżonkom (a może bardziej politycznie poprawnie byłoby powiedzieć „partnerom"), którzy nie mogą mieć dzieci. Czyściutkie kliniki zapłodnienia pozaustrojowego, w których każdy pracownik skoncentrowany jest na leczeniu, badaniu i bezinteresownej pomocy. Taki obraz gigantycznego przemysłu leczenia niepłodności wyłania się nie tylko z ulotek reklamujących kliniki, ale także z setek materiałów prasowych, telewizyjnych czy radiowych.

Wystarczy jednak tylko trochę poskrobać, by się okazało, że obraz ten ma mniej więcej tyle wspólnego z rzeczywistością, ile reklamowe filmiki, w których płyn na brudne szyby przemienia się w supermena i z pasją zajmuje się wyczyszczeniem nam okien. Albo ujmując rzecz już zupełnie otwarcie, wizja bezinteresownych pracowników, bezpiecznych klinik i skoncentrowanych wyłącznie na pomocy innym pracowników przemysłu in vitro to bajka, której zwyczajnie nie można wierzyć. Zapłodnienie pozaustrojowe to bowiem przede wszystkim gigantyczny biznes, któremu daleko do jakichkolwiek standardów etycznych, ale który przynosi miliardowe zyski, a także wykorzystuje – i to w najgorszy z możliwych sposobów – tysiące mieszkańców Trzeciego Świata.

Skala tego biznesu jest trudna do całkowitego oszacowania. Niemała jego część rozgrywa się bowiem w szarej strefie, której nikt – choćby w Indiach – nie kontroluje. Jednak nawet te szacunkowe dane pozwalają stwierdzić, że rynek usług in vitro w Stanach Zjednoczonych można oszacować na trzy miliardy dolarów. I żeby nie było wątpliwości, większość z tych pieniędzy trafia nie do techników zapładniających komórki jajowe i nie do matek zastępczych czy dawców spermy, ale do wielkich biznesmenów, którzy z samego zapłodnienia pozaustrojowego, ale także związanej z nim turystyki czy usług bankowych, zrobili sposób na życie i zarabianie miliardów dolarów. I nie ma co ukrywać, że dzięki mediom, które każdą krytykę zapłodnienia pozaustrojowego traktują jako atak na nowoczesność i naukę, mogą oni zrobić wszystko, i nikt nawet nie spojrzy im na ręce. A przecież nawet pobieżne przyjrzenie się części tego biznesu skłania do tego, żeby postawić kwestię jego etyczności, ale także zgodności z jakimkolwiek prawem międzynarodowym.

Jak wynająć macicę

Spotkanie z przemysłem in vitro trzeba zacząć od samego początku, czyli od możliwości zakupu (tak, tak) komórek jajowych i spermy przez tych klientów, którzy albo nie mogą mieć własnego biologicznego potomstwa, albo z jakiegoś powodu nie chcą go mieć. Powody mogą być różne. Kupują materiał genetyczny zarówno samotne panie, którym do szczęścia potrzeba już tylko dziecka, które będzie można przebierać w piękne ciuszki, jak i pary homoseksualne, które w dzieciach dostrzegają potwierdzenie tego, że są normalne. Kliniki (czasem strony internetowe czy biura pośrednictwa) zapłodnienia in vitro nie stawiają zaś żadnych wymogów potencjalnym rodzicom. Mogą być oni homoseksualni, biseksualni, samotni, żyjący w parach, trójkątach czy czworokątach, mogą być też w wieku wyraźnie poprodukcyjnym (jak to miało miejsce w przypadku włoskiej pary, która na dzieci zdecydowała się po siedemdziesiątce), ważne jest tylko to, by mieli odpowiednio wypchany portfel, a zawsze znajdzie się klinika, która ich zamówienie wypełni i sprawi im (jeśli tylko natura na to pozwoli) wymarzonego dzieciaczka.

A żeby „produkt" był najwyższej jakości, kliniki (a dokładniej banki spermy i komórek jajowych) zapewniają swoich klientów o tym, że ich dawcy są studentami, o odpowiednim poziomie inteligencji, zdrowiu, wzroście, a nawet kolorze oczu. Jeszcze dokładniej kontrolowane są dawczynie komórek jajowych, i to do tego stopnia, że istnieją wręcz handlowe katalogi dawczyń materiału genetycznego, z których możemy wybrać sobie „wymarzoną" matkę genetyczną dla naszego dziecka.

„Zastanawiałeś się kiedyś, czy twój faworyt wśród dawców spermy wygląda jak ktoś sławny? Znasz jego kolor oczu i wzrost, ale czy nie byłoby wspaniale wiedzieć, jak dokładnie wygląda? Możesz się tego dowiedzieć dzięki jednemu kliknięciu myszki" – zapewniają swoich klientów marketingowcy z Cryobank. Na swojej stronie internetowej kalifornijska klinika nie udostępnia wprawdzie zdjęć dawców nasienia, ale wysyła wszystkich na testy, które mają określić, którego ze sławnych ludzi najbardziej przypomina dawca. Pracownicy kliniki zapewniają klientów, że ich pociechy dzięki zakupionej u nich spermie będą wyglądały przynajmniej jak David Beckham, Brad Pitt, a może nawet Marilyn Monroe czy Angelina Jolie (choć tu konieczne byłyby odpowiednie komórki jajowe, które też zresztą można kupić). Ceny takiej usługi są różne – w zależności od miejsca pochodzenia, wykształcenia czy wyglądu, ale ogółem rynek handlu komórkami jajowymi w przemyśle in vitro w samych tylko Stanach Zjednoczonych szacuje się rocznie na 38 milionów dolarów.

Kupić można jednak nie tylko komórki jajowe czy męskie nasienie, ale od razu „gotowe" i przygotowane według szczegółowego zamówienia zarodki. W 2007 roku produkt taki zaproponowało teksaskie Abraham Center of Life. Jego właścicielka proponuje chętnym dziecko „uszyte na miarę".

Nowa forma niewolnictwa

Dawcą spermy może być u niej tylko student powyżej 183 centymetrów wzrostu, a dawczynią komórek jajowych także odpowiednio wyselekcjonowana kobieta. Klient nasz pan, chciałoby się powiedzieć. A usługa, jak na amerykańskie warunki, nie jest wcale bardzo droga, bowiem kosztuje do dziesięciu tysięcy dolarów (samo „stworzenie" zarodka to koszt rzędu 2,5 tysiąca dolarów). Ale na zakupie zarodka (czyli człowieka na wczesnym etapie rozwoju) usługi rynku zapłodnienia pozaustrojowego wcale się nie kończą. Gdy dysponuje już „zarodeczkiem", klient może przejść do zakupu macicy dla swojego potomstwa, czyli do wynajęcia matki zastępczej (zwanej także surogatką), która donosi jego potomstwo w swoim organizmie i przekaże je po narodzinach. Usługa taka kosztuje – w zależności od kraju, w jakim się dokonuje – od 12 tysięcy dolarów (choćby w Indiach) w górę (w Stanach Zjednoczonych koszty szacuje się nawet na 70–100 tysięcy dolarów).

Te różnice w kosztach „usług" surogatek, jak nietrudno się domyślić, tworzą gigantyczny przemysł turystyki in vitro. Średniozamożni Amerykanie czy Brytyjczycy, których nie stać na usługi surogatek w ich własnych krajach, wyjeżdżają do Indii i tam w jednej z tysiąca klinik wybierają sobie zdrową i mocną Hinduskę, która za niewielką (bo tylko 2 tysiące dolarów z wymienionej powyżej sumy 12 tysięcy dolarów trafia do rąk kobiety) opłatą donosi do końca ich dziecko. Indie zresztą, i tego nikt nie ukrywa, postawiły na rozwój tego biznesu. Już w tej chwili działa w nich ponad tysiąc klinik oferujących usługi matek zastępczych, a rocznie ten rynek szacuje się na ponad 2 miliardy dolarów.

Nie sposób oszacować, na ile narodzin przekłada się ten rynek. – Nikt obecnie w Indiach nie ma pewności, ile dzieci rodzi się w wyniku działań tego przemysłu ani w ilu miejscach oferuje się tego rodzaju usługi – podkreślał w rozmowie z „The Telegraph" dr Radhey Sharma z Indian Council of Medical Research. Ale nawet ostrożne szacunki mówią o 25 tysiącach dzieci rodzących się rocznie z surogatek. Połowa z nich to dzieci cudzoziemców. Inni lekarze przyznają zaś, że w części klinik ponad połowę klientów stanowią homoseksualiści. – Oni są niezwykle zdesperowani i bardzo pragną mieć dzieci – stwierdza oferujący tego typu „usługi" homoseksualistom szef Surrogacy Centre India z New Delhi. A gazety są pełne ogłoszeń w stylu: „pomoc klientom, wsparcie techniczne, dlaczego nie miałabyś zdecydować się na ciążę?".

Ofiarami tej procedury są zaś ubogie Hinduski, dla których bycie surogatką jest niekiedy jedyną możliwością zarobku. Wiele z nich traci zdrowie, a niektóre życie w wyniku tych działań. W 2012 roku świat obiegła historia 30-letniej Premili Vagheli, która zmarła, użyczając swojego łona parze Amerykanów. Dziecko przeżyło, więc kontrakt został dotrzymany. Można oczywiście powiedzieć, że ryzyko śmierci jest wpisane w taką decyzję, ale trudno nie dostrzec, że większość kobiet, które na taką rolę się decydują, zwyczajnie nie ma innego wyjścia. Pochodzą one z najuboższych warstw hinduskiego społeczeństwa i nie mają innych możliwości zarobienia na życie. Za kilkaset dolarów podpisują więc umowy (nie do końca legalne, ale kto by się tym przejmował), z których wynika, że nawet jeśli zagrożone będzie ich własne życie, lekarze mają się zająć wyłącznie życiem ich dziecka, które jest już przecież zamówione. Kliniki zaś mają świadomość, że ewentualne roszczenia finansowe dotyczyć będą wyłącznie ewentualnej śmierci dziecka, o matkę nikt się nie upomni.

I dlatego hinduskie surogatki poddawane są wszelkiego rodzaju eksperymentom. Implantuje się im po czworo, pięcioro czy więcej dzieci (co już samo w sobie jest niebezpieczne), a później przeprowadza na nich selektywne aborcje. Kobiety są niekiedy wielokrotnie poddawane stymulacji hormonalnej (a każda z nich oznacza ogromne koszty zdrowotne), a także zawsze rodzą dzieci za pomocą cesarskiego cięcia, żeby klienci klinik mogli odebrać zamówiony towar dokładnie wtedy, gdy przyjadą do Indii. Każda operacja tego typu zwiększa ryzyko, a trzeba mieć świadomość, że część surogatek rodzi – za pieniądze – kilkoro dzieci, skracając czas oczekiwania na kolejną ciążę i kolejne pieniądze. – To prawdziwy horror – opowiadała lewicowemu „Guardianowi" Anindita Majumdar, hinduska badaczka macierzyństwa zastępczego.

Ale żeby się przekonać, jak wygląda przemysł surogatek, wcale nie trzeba wyjeżdżać aż do Indii. Podobne kliniki działają w Polsce (choćby niewielka instytucja z Piaseczna), a jeśli ktoś woli tańsze usługi, może pojechać na Ukrainę. „Jeżeli Państwo potrzebuje zastępczą matkę, chce urzeczywistnić proces sztucznego zapłodnienia, planuje zachować poufność i uniknąć przy tym możliwych prawniczych, organizacyjnych, etycznych oraz innych problemów – najlepiej będzie zwrócić się do zawodowców" – zachwala swoje usługi jedno z ukraińskich centrów (zachowałem pisownię oryginalną). Na jego stronie można też przeczytać, że jeszcze lepszym pomysłem jest skorzystanie z usług surogatek w Rosji. „Macierzyństwo zastępcze w Rosji jest całkowicie legalne, ponieważ Rosja należy do niewielu szczęśliwych krajów, gdzie jest ono prawnie dozwolone" – czytamy na stronie reklamowej instytucji firmowanej przez profesora nauk medycznych.

A jeśli ktoś pieniędzy nie ma lub nie wie, jak poradzić sobie z hinduskimi przepisami, to i dla niego jest rada. Grupy prawników przeprowadzą za nich wszystkie konieczne formalności, a gdy zabraknie pieniędzy, zawsze będzie można zaciągnąć kredyt. Już teraz w Stanach Zjednoczonych powstały firmy, które zajmują się udzielaniem pożyczek na niewielki procent na dzidziusia. I rozwijają się one błyskawicznie, bowiem usługi in vitro są drogie, a ludzie mają poczucie uciekającego czasu, więc zamiast czekać na zarobek, wybierają kredyt. Silną stroną tych pożyczek jest, zdaniem firm je udzielających, także to, że rynek ten nie kurczy się wraz z kryzysem. Ludzie chcą mieć bowiem dzieci niezależnie od stanu gospodarki i zawsze szukają metod uzyskania środków na wymarzone potomstwo. Im dalej od cywilizowanego świata, tym coraz więcej samowolki. Ale i w amerykańskich, kontrolowanych przez rozmaite organizacje, klinikach można już zamawiać dzieci według projektu. Najmniej chętnie ludzie decydują się na możliwość wyboru płci, ale i ona istnieje. Genetyczne manipulowanie potomstwem staje się zaś niemal normą. Już teraz istnieje przecież możliwość wytworzenia dziecka posiadającego dwie matki genetyczne i jednego ojca albo na odwrót. Można także płodzić dzieci osób zmarłych. Żołnierze wyjeżdżający na wojnę do Iraku mogą zostawić swoje nasienie w kraju, by – jeśli zginą na wojnie – ich żony czy kochanki mogły sprawić sobie z nimi – na pamiątkę – dziecko.

Czy są granice?

Nikt nie stawia też najmniejszych wymagań rodzicom, jeśli tylko są oni gotowi zapłacić odpowiednią sumę. 58-letnia Brytyjka Carole Hobson, samotna kobieta, w taki właśnie sposób została „matką" bliźniaków. Urodziły się one po tym, jak do organizmu kobiety wprowadzono sześć zarodków. Trzy z nich nie zagnieździły się w organizmie kobiety i zmarły przed implantacją. Jednak trójka dzieci rozwijała się w jej organizmie. Wówczas Hobson zdecydowała się na zabicie jednego z nich, by chronić zdrowie swoje i pozostałej dwójki. Kobieta zdecydowała się więc na pięć procedur zapłodnienia in vitro (co oznacza, że aby mogła urodzić się ta dwójka, umrzeć musiało około trzydziestki innych dzieci) i wydała 20 tysięcy funtów na poszukiwania dawczyni jajeczek. Dopiero w ciąży kobieta pomyślała, że jest nieco za stara na macierzyństwo, ale sympatyczne pielęgniarki wyjaśniły jej, że wcale tak nie jest. – Pamiętam, że powiedziałam pielęgniarce, iż jest takie smutne, że nie dożyję momentu, gdy moje dzieci będą miały trzydziestkę. Ale ona była tak wspaniała, że powiedziała mi: nigdy nie możesz tego wiedzieć – medycyna cały czas idzie naprzód i dzięki niej może będziesz mogła dożyć w dobrym zdrowiu moich dorosłości – opowiada Hobson. Brytyjka nie uważa się też za egoistkę. – Niektórzy ludzie mogą powiedzieć, że jestem samolubna, że działam przeciw naturze. Ale czy nie są przeciw naturze także przeszczepy i chirurgia? Nie jestem bardziej samolubna niż kobiety, które szukają rodziny – zapewniała kobieta.

W Holandii urodziło się też dziecko, którego ojciec prawny jest w połowie jego bratem, a dziadek jest jego ojcem. Klinika wyraziła zgodę na to, by dawcą spermy dla 30-letniego małżeństwa był ojciec niepłodnego mężczyzny, dla którego produkowane jest dziecko. Argumentem za takim rozwiązaniem jest to, że holenderska para chce mieć dziecko o genach podobnych do genów mężczyzny. A jako że nie ma on braci, to postanowiono uciec się do spermy pochodzącej od jego ojca. Klinika zapłodnienia in vitro, do której zgłosiło się małżeństwo wraz z nietypowym dawcą, wyraziła na to zgodę.

Takie historie można mnożyć, a każda z nich pokazuje, że w przemyśle zapłodnienia in vitro, gdzie krążą miliardy dolarów, nie ma żadnych zasad. I nie liczy się nic poza brudną mamoną. Piękne obrazki, wzruszające historie, które powstają za pieniądze tego przemysłu, nie powinny nam przesłaniać tej niewygodnej prawdy.

Autor jest doktorem filozofii, publicystą, autorem 25 książek (w tym pięciu na temat bioetyki), redaktorem naczelnym portalu i kwartalnika „Fronda"

Uśmiechnięty, kompetentny lekarz, którego jedynym celem jest pomoc zrozpaczonym małżonkom (a może bardziej politycznie poprawnie byłoby powiedzieć „partnerom"), którzy nie mogą mieć dzieci. Czyściutkie kliniki zapłodnienia pozaustrojowego, w których każdy pracownik skoncentrowany jest na leczeniu, badaniu i bezinteresownej pomocy. Taki obraz gigantycznego przemysłu leczenia niepłodności wyłania się nie tylko z ulotek reklamujących kliniki, ale także z setek materiałów prasowych, telewizyjnych czy radiowych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości