Uśmiechnięty, kompetentny lekarz, którego jedynym celem jest pomoc zrozpaczonym małżonkom (a może bardziej politycznie poprawnie byłoby powiedzieć „partnerom"), którzy nie mogą mieć dzieci. Czyściutkie kliniki zapłodnienia pozaustrojowego, w których każdy pracownik skoncentrowany jest na leczeniu, badaniu i bezinteresownej pomocy. Taki obraz gigantycznego przemysłu leczenia niepłodności wyłania się nie tylko z ulotek reklamujących kliniki, ale także z setek materiałów prasowych, telewizyjnych czy radiowych.
Wystarczy jednak tylko trochę poskrobać, by się okazało, że obraz ten ma mniej więcej tyle wspólnego z rzeczywistością, ile reklamowe filmiki, w których płyn na brudne szyby przemienia się w supermena i z pasją zajmuje się wyczyszczeniem nam okien. Albo ujmując rzecz już zupełnie otwarcie, wizja bezinteresownych pracowników, bezpiecznych klinik i skoncentrowanych wyłącznie na pomocy innym pracowników przemysłu in vitro to bajka, której zwyczajnie nie można wierzyć. Zapłodnienie pozaustrojowe to bowiem przede wszystkim gigantyczny biznes, któremu daleko do jakichkolwiek standardów etycznych, ale który przynosi miliardowe zyski, a także wykorzystuje – i to w najgorszy z możliwych sposobów – tysiące mieszkańców Trzeciego Świata.
Skala tego biznesu jest trudna do całkowitego oszacowania. Niemała jego część rozgrywa się bowiem w szarej strefie, której nikt – choćby w Indiach – nie kontroluje. Jednak nawet te szacunkowe dane pozwalają stwierdzić, że rynek usług in vitro w Stanach Zjednoczonych można oszacować na trzy miliardy dolarów. I żeby nie było wątpliwości, większość z tych pieniędzy trafia nie do techników zapładniających komórki jajowe i nie do matek zastępczych czy dawców spermy, ale do wielkich biznesmenów, którzy z samego zapłodnienia pozaustrojowego, ale także związanej z nim turystyki czy usług bankowych, zrobili sposób na życie i zarabianie miliardów dolarów. I nie ma co ukrywać, że dzięki mediom, które każdą krytykę zapłodnienia pozaustrojowego traktują jako atak na nowoczesność i naukę, mogą oni zrobić wszystko, i nikt nawet nie spojrzy im na ręce. A przecież nawet pobieżne przyjrzenie się części tego biznesu skłania do tego, żeby postawić kwestię jego etyczności, ale także zgodności z jakimkolwiek prawem międzynarodowym.
Jak wynająć macicę
Spotkanie z przemysłem in vitro trzeba zacząć od samego początku, czyli od możliwości zakupu (tak, tak) komórek jajowych i spermy przez tych klientów, którzy albo nie mogą mieć własnego biologicznego potomstwa, albo z jakiegoś powodu nie chcą go mieć. Powody mogą być różne. Kupują materiał genetyczny zarówno samotne panie, którym do szczęścia potrzeba już tylko dziecka, które będzie można przebierać w piękne ciuszki, jak i pary homoseksualne, które w dzieciach dostrzegają potwierdzenie tego, że są normalne. Kliniki (czasem strony internetowe czy biura pośrednictwa) zapłodnienia in vitro nie stawiają zaś żadnych wymogów potencjalnym rodzicom. Mogą być oni homoseksualni, biseksualni, samotni, żyjący w parach, trójkątach czy czworokątach, mogą być też w wieku wyraźnie poprodukcyjnym (jak to miało miejsce w przypadku włoskiej pary, która na dzieci zdecydowała się po siedemdziesiątce), ważne jest tylko to, by mieli odpowiednio wypchany portfel, a zawsze znajdzie się klinika, która ich zamówienie wypełni i sprawi im (jeśli tylko natura na to pozwoli) wymarzonego dzieciaczka.
A żeby „produkt" był najwyższej jakości, kliniki (a dokładniej banki spermy i komórek jajowych) zapewniają swoich klientów o tym, że ich dawcy są studentami, o odpowiednim poziomie inteligencji, zdrowiu, wzroście, a nawet kolorze oczu. Jeszcze dokładniej kontrolowane są dawczynie komórek jajowych, i to do tego stopnia, że istnieją wręcz handlowe katalogi dawczyń materiału genetycznego, z których możemy wybrać sobie „wymarzoną" matkę genetyczną dla naszego dziecka.