Skłócony z większością liderów lewicy, wyśmiewany przez media z powodu upodobania do mocnych trunków i grubiańskich wypowiedzi, był cieniem dawnego siebie – przebojowego polityka, który w 1998 roku nieoczekiwanie położył kres wieloletnim rządom centroprawicy.
Z wykształcenia ekonomista, z powołania polityk, stał się osobą publiczną podczas aksamitnej rewolucji 1989 roku. Podczas pamiętnych, listopadowych „dziesięciu dni", jakich zgodnie ze słynnym bon motem Timothy'ego Gartona Asha, wystarczyło Czechom, żeby obalić komunizm, zyskał sławę znakomitego mówcy, zdolnego porwać tłumy. Rząd dusz należał jednak wówczas do dysydentów, skupionych wokół Václava Havla w Forum Obywatelskim. To oni w ostatnich dniach grudnia 1989 roku przejęli władzę i mieli najwięcej do powiedzenia w pierwszym okresie transformacji. Hasłem przemian był powrót do normalności, czyli demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej, której najgłośniejszym heroldem stał się kolega z pracy Zemana, dalajlama prywatyzacji Václav Klaus. Potrzeba było kilku lat oraz pasma klęsk i rozczarowań, związanych z rynkowymi reformami, sygnowanymi przez polityków centroprawicy, by nadszedł czas Zemana, samozwańczego trybuna czeskiego ludu.
Jego recepta na sukces była prosta i skuteczna – zarówno przed piętnastu laty, jak i dziś. To miks plebejskiego socjalizmu i nacjonalizmu w populistycznym sosie. Gdy Czechom dzieje się dobrze, głosują na prawicę. Kiedy przychodzi kryzys – a Czechy od kilku kwartałów notują ujemny wzrost gospodarczy – rosną notowania lewicy. Zeman dwukrotnie w swojej karierze zdołał wskoczyć na tę wznoszącą się falę. Za pierwszym razem, w 1998 roku, wyniosła go ona na stanowisko premiera. W 2013 roku sięgnął po prezydenturę.
Długi marsz
Gdy przed dwudziestu laty stanął na czele Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej (CSSD), było to niewielkie ugrupowanie, nawiązujące do tradycji przedwojennej socjaldemokracji. Przypominało naszą Unię Pracy, która bez powodzenia próbowała stworzyć lewicową alternatywę dla postkomunistów. CSSD cieszyła się zaledwie kilkuprocentowym poparciem i zapewne podzieliłaby los UP, gdyby nie Zeman. Ten niespełna 50-letni wtedy polityk zmobilizował wokół socjaldemokracji tych wszystkich, którzy mieli dość rządów liberałów, ale nie chcieli głosować na komunistycznych troglodytów z Komunistycznej Partii Czech i Moraw. Stworzył alternatywę dla jednych i drugich, nawiązując do tradycji rodzimego socjalizmu narodowego, uosabianego przez postaci prezydenta Edvarda Beneša oraz Milady Horákovej, znanej działaczki feministycznej, powieszonej przez komunistów w 1950 roku.
Zeman już podczas wyborów w 1996 roku uzyskał dobry wynik dla partii, a dla siebie stanowisko marszałka sejmu. A to był dopiero przyczółek w jego walce o władzę.
Rok później Václav Klaus utracił władzę na skutek rokoszu we własnej partii. Powołany z poparciem prezydenta Václava Havla rząd techniczny Josefa Tošovskiego, byłego szefa banku centralnego, utrzymał się zaledwie przez kilka miesięcy. W 1998 roku odbyły się przedterminowe wybory. Najwięcej głosów uzyskali socjaldemokraci, zbyt mało jednak, by samodzielnie sprawować władzę. I kiedy niemal wszyscy spodziewali się, że w tej sytuacji Zeman będzie zmuszony utworzyć rząd koalicyjny z dawnymi sojusznikami i współpracownikami Klausa, przywódca lewicy wykonał woltę, którą zadziwił wszystkich. Porozumiał się ze swym rzekomo największym wrogiem, czyli Václavem Klausem, i utworzył z jego poparciem rząd mniejszościowy. Ten sam manewr powtórzył skądinąd piętnaście lat później – to dzięki poparciu ze strony Klausa w drugiej turze wyborów prezydenckich w styczniu 2013 roku pokonał kandydata centroprawicy, księcia Karela Schwarzenberga.
Umowa opozycyjna, jak nazwano niekonwencjonalne porozumienie Zeman-Klaus z 1998 roku, opierała się na podstawach, które są wciąż filarami czeskiej polityki. Nie święci garnki lepią – to biblijne przysłowie znakomicie oddaje charakter przemian własnościowych w tym kraju po 1989 roku. Powszechnej prywatyzacji, zapoczątkowanej na początku lat 90. ubiegłego wieku, towarzyszył szereg negatywnych zjawisk (to eufemizm), z których najsłynniejszym było tzw. tunelowanie. Nowi właściciele prywatyzowanych zakładów, często rekrutujący się spośród ich dawnej kadry kierowniczej, masowo wyprowadzali ich majątek do spółek córek. Zaciągali przy tym kredyty w państwowych bankach – innych wtedy jeszcze nie było – i obciążali nimi upadające zakłady. Było to możliwe dzięki nieformalnym powiązaniom między właścicielami sprywatyzowanych zakładów, szefami banków oraz politykami, którzy je nadzorowali z ramienia państwa.