Trybun czeskiego ludu

O ile Vaclav Klaus jest zawołanym eurosceptykiem, o tyle Miloš Zeman przypomina molierowskiego pana Jourdain - jest eurosceptykiem, ale o tym nie wie.

Publikacja: 16.03.2013 00:01

Red

Skłócony z większością liderów lewicy, wyśmiewany przez media z powodu upodobania do mocnych trunków i grubiańskich wypowiedzi, był cieniem dawnego siebie – przebojowego polityka, który w 1998 roku nieoczekiwanie położył kres wieloletnim rządom centroprawicy.

Z wykształcenia ekonomista, z powołania polityk, stał się osobą publiczną podczas aksamitnej rewolucji 1989 roku. Podczas pamiętnych, listopadowych „dziesięciu dni", jakich zgodnie ze słynnym bon motem Timothy'ego Gartona Asha, wystarczyło Czechom, żeby obalić komunizm, zyskał sławę znakomitego mówcy, zdolnego porwać tłumy. Rząd dusz należał jednak wówczas do dysydentów, skupionych wokół Václava Havla w Forum Obywatelskim. To oni w ostatnich dniach grudnia 1989 roku przejęli władzę i mieli najwięcej do powiedzenia w pierwszym okresie transformacji. Hasłem przemian był powrót do normalności, czyli demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej, której najgłośniejszym heroldem stał się kolega z pracy Zemana, dalajlama prywatyzacji Václav Klaus. Potrzeba było kilku lat oraz pasma klęsk i rozczarowań, związanych z rynkowymi reformami, sygnowanymi przez polityków centroprawicy, by nadszedł czas Zemana, samozwańczego trybuna czeskiego ludu.

Jego recepta na sukces była prosta i skuteczna – zarówno przed piętnastu laty, jak i dziś. To miks plebejskiego socjalizmu i nacjonalizmu w populistycznym sosie. Gdy Czechom dzieje się dobrze, głosują na prawicę. Kiedy przychodzi kryzys – a Czechy od kilku kwartałów notują ujemny wzrost gospodarczy – rosną notowania lewicy. Zeman dwukrotnie w swojej karierze zdołał wskoczyć na tę wznoszącą się falę. Za pierwszym razem, w 1998 roku, wyniosła go ona na stanowisko premiera. W 2013 roku sięgnął po prezydenturę.

Długi marsz

Gdy przed dwudziestu laty stanął na czele Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej (CSSD), było to niewielkie ugrupowanie, nawiązujące do tradycji przedwojennej socjaldemokracji. Przypominało naszą Unię Pracy, która bez powodzenia próbowała stworzyć lewicową alternatywę dla postkomunistów. CSSD cieszyła się zaledwie kilkuprocentowym poparciem i zapewne podzieliłaby los UP, gdyby nie Zeman. Ten niespełna 50-letni wtedy polityk zmobilizował wokół socjaldemokracji tych wszystkich, którzy mieli dość rządów liberałów, ale nie chcieli głosować na komunistycznych troglodytów z Komunistycznej Partii Czech i Moraw. Stworzył alternatywę dla jednych i drugich, nawiązując do tradycji rodzimego socjalizmu narodowego, uosabianego przez postaci prezydenta Edvarda Beneša oraz Milady Horákovej, znanej działaczki feministycznej, powieszonej przez komunistów w 1950 roku.

Zeman już podczas wyborów w 1996 roku uzyskał dobry wynik dla partii, a dla siebie stanowisko marszałka sejmu. A to był dopiero przyczółek w jego walce o władzę.

Rok później Václav Klaus utracił władzę na skutek rokoszu we własnej partii. Powołany z poparciem prezydenta Václava Havla rząd techniczny Josefa Tošovskiego, byłego szefa banku centralnego, utrzymał się zaledwie przez kilka miesięcy. W 1998 roku odbyły się przedterminowe wybory. Najwięcej głosów uzyskali socjaldemokraci, zbyt mało jednak, by samodzielnie sprawować władzę. I kiedy niemal wszyscy spodziewali się, że w tej sytuacji Zeman będzie zmuszony utworzyć rząd koalicyjny z dawnymi sojusznikami i współpracownikami Klausa, przywódca lewicy wykonał woltę, którą zadziwił wszystkich. Porozumiał się ze swym rzekomo największym wrogiem, czyli Václavem Klausem, i utworzył z jego poparciem rząd mniejszościowy. Ten sam manewr powtórzył skądinąd piętnaście lat później – to dzięki poparciu ze strony Klausa w drugiej turze wyborów prezydenckich w styczniu 2013 roku pokonał kandydata centroprawicy, księcia Karela Schwarzenberga.

Umowa opozycyjna, jak nazwano niekonwencjonalne porozumienie Zeman-Klaus z 1998 roku, opierała się na podstawach, które są wciąż filarami czeskiej polityki. Nie święci garnki lepią – to biblijne przysłowie znakomicie oddaje charakter przemian własnościowych w tym kraju po 1989 roku. Powszechnej prywatyzacji, zapoczątkowanej na początku lat 90. ubiegłego wieku, towarzyszył szereg negatywnych zjawisk (to eufemizm), z których najsłynniejszym było tzw. tunelowanie. Nowi właściciele prywatyzowanych zakładów, często rekrutujący się spośród ich dawnej kadry kierowniczej, masowo wyprowadzali ich majątek do spółek córek. Zaciągali przy tym kredyty w państwowych bankach – innych wtedy jeszcze nie było – i obciążali nimi upadające zakłady. Było to możliwe dzięki nieformalnym powiązaniom między właścicielami sprywatyzowanych zakładów, szefami banków oraz politykami, którzy je nadzorowali z ramienia państwa.

Media, na ogół związane z politykami prawicy, bagatelizowały skalę tego procederu, i ramię w ramię z nimi straszyły oburzonych obywateli powrotem „komunistów". Tama oburzenia pękła jesienią 1997 roku, gdy zaczęły upadać kolejne banki, a Czechy pogrążyły się w kryzysie finansowym. Z dnia na dzień korona straciła 30 procent wartości. Nadszedł czas lewicy. I Miloša Zemana, który niczym Lech Wałęsa kilka lat wcześniej obiecał ludowi, że puści aferzystów w skarpetkach. Zamiast tego dogadał się z nimi, zaś afery zamiótł pod dywan.

Cynizm bywa zaletą, zwłaszcza w przypadku polityka. Rządy Zemana w latach 1998-2002 okazały się kluczowe z punktu widzenia europejskich aspiracji Czechów. Socjaldemokraci przygotowali kraj do członkostwa w UE i NATO, uzdrowili system bankowy, choć za cenę wyprzedania go praktycznie w 100 procentach bankierom z Austrii, Niemiec i innych krajów zachodnioeuropejskich. Zeman, którym czeska prawica straszyła dzieci, jakby był co najmniej krwawym Rumburakiem, okazał się politykiem w typie Rumcajsa: rubasznym, doskonale rozumiejącym swoich rodaków i lubiącym zagrać na nosie rozmaitym „jaśnie panom". Rywalizował z Václavem Klausem, ale na swój sposób cenił go (z wzajemnością); wiedział też, czego się po nim spodziewać. Nie znosił natomiast Václava Havla, którego uważał za polityka z przypadku. I miał nadzieję, że po odejściu z funkcji premiera zostanie jego następcą.

Lata czekania

Spotkał go zawód, lub – jak sam to nazywa – zdrada we własnych szeregach. Socjaldemokraci zwyciężyli w wyborach 2002 roku i utworzyli koalicję z mniejszymi partiami centrowymi. Po czym, zamiast zagłosować na byłego lidera w wyborach prezydenckich (głowę państwa wybierał wtedy parlament), podzielili swoje głosy między innych kandydatów. Mieli dość Zemana, który u władzy otoczył się podejrzanymi indywiduami, związanymi z dawnymi strukturami komunistycznymi. I bez litości pozbywał się konkurentów do władzy w partii, którą traktował jak prywatny folwark. Ci uznali więc, że lepiej, by na Hradzie zasiadł ktokolwiek, byle nie Zeman.

I tak, ku powszechnemu zdumieniu, na przedwiośniu 2003 roku prezydentem Republiki Czeskiej został Václav Klaus, którego wielu widziało już oczyma wyobraźni na zielonej trawce, gdzie miałby wraz z Zemanem dożywać swoich dni. Tymczasem ci dwaj giganci rodzimej polityki, niewątpliwie najbardziej utalentowani czescy przywódcy partyjni ostatniego półwiecza, ostatecznie śmieli się ostatni. Choć Zeman musiał poczekać na swoją kolej całe dziesięć lat.

Nie próżnował przez ten czas. Najpierw napisał autobiografię, która zyskała status bestsellera: w dziesięciomilionowych Czechach sprzedano ponad sto tysięcy egzemplarzy. Znany z krewkiego temperamentu i niewyparzonego języka, nazwał pewnego posła debilem, a innego znów szczurem. „Nie znam głupszego i bardziej zawistnego stworzenia" – to o pewnym dziennikarzu. Jeszcze będąc u władzy, porównał Jasera Arafata do Hitlera. Podczas oficjalnej wizyty państwowej na Słowacji powiedział, że tamtejsze piwo to szczyny. Byłą koleżankę partyjną nazwał dziwką.

Kolejnym krokiem było założenie partii z własnym nazwiskiem w nazwie. Zemanowcy nie dostali się do parlamentu w 2010 roku, zabrakło im pół procenta do 5-procentowego progu wyborczego. Ale to właśnie ich rozsiane po całym kraju struktury były fundamentem wyborczego zwycięstwa byłego premiera w ostatnich wyborach prezydenckich. Z ich pomocą w ciągu kilku tygodni zebrał grubo ponad sto tysięcy podpisów, koniecznych do rejestracji jego kandydatury.

Wyborczy triumf Miloša Zemana był prawdziwym majstersztykiem. Wiosną 2012 roku popierało go zaledwie kilka procent rodaków. Niekwestionowanym faworytem wydawał się były premier rządu fachowców Jan Fischer. Okazał się on jednak papierowym tygrysem, wykreowanym przez media i własne zaplecze biznesowe. Fatalnie wypadł w pierwszych debatach prezydenckich. A Zeman w nich błyszczał. Jego notowania zaczęły z każdym tygodniem piąć się w górę. Nie zaszkodził mu ani brak poparcia ze strony którejkolwiek znaczącej partii, ani nawet uzasadnione podejrzenia o bliskie związki z kapitałem rosyjskim (wiceszef, a zarazem sponsor jego partii jest prezesem czeskiego oddziału koncernu Łukoil).

Nie miał z kim przegrać

Ježíšku, każdy, choćby ten cymbał Fischer, tylko nie Zeman – moi znajomi w wielkomiejskiej Pradze znów usiłowali zaklinać rzeczywistość. Ale tym razem Zeman nie miał z kim przegrać, choć nieoczekiwanie wystrzeliły w górę notowania kandydata liberalnej partii TOP09, ministra spraw zagranicznych Karela Schwarzenberga. Zeman znów był w szczytowej formie, sypał dowcipami, atakował konkurentów, był najostrzejszym samcem w grupie. Na dodatek podczas kampanii nie odstępowała go na krok atrakcyjna blondynka, dwudziestoletnia córka z drugiego małżeństwa, zawczasu kreowana na „pierwszą pannę". Zeman, jeden z najstarszych spośród kilkunastu kandydatów, wydawał się mieć więcej energii niż wszyscy pozostali razem wzięci – a z pewnością więcej niż przysypiający nawet podczas własnych wystąpień Schwarzenberg. Było jasne, że Zeman wejdzie do drugiej tury. Pytanie tylko, z kim.

Jego kontrkandydatem okazał się szef dyplomacji, arystokrata z podwójnym obywatelstwem, jeden z najbogatszych ludzi w Czechach (i w Europie), minister w najbardziej znienawidzonym rządzie ostatnich dwóch dekad, a do tego katolik. Zeman nie mógł sobie wymarzyć lepszego przeciwnika. Pozostało my tylko jedno – raz, ale naprawdę dobrze go trafić.

Karel Schwarzenberg podłożył się sam. Podczas debaty telewizyjnej potępił powojenne wysiedlenia Niemców z Czechosłowacji, a prezydenta Edvarda Beneša porównał do zbrodniarzy wojennych z byłej Jugosławii. Zeman na ten sam temat wypowiedział się znacznie ostrzej: porównał odsun do stalinowskich wysiedleń narodów Kaukazu. Tyle że powiedział to ponad dwadzieścia lat temu (jako poseł parlamentu czechosłowackiego). Od tamtej pory wiele się nauczył. Tymczasem Schwarzenberg najwyraźniej zapomniał, że kandyduje na stanowisko głowy państwa, którego jedna czwarta obywateli mieszka w poniemieckich domach.

Nazajutrz portale internetowe, związane też ze środowiskami narodowymi i eurosceptycznymi, dosłownie oszalały. „Niemcy wracają po swoje!". „Schwarzenberg – wracaj do Austrii". Zapytałem wówczas kilkunastu znanych czeskich komentatorów i politologów, czy także ich zdaniem książę właśnie popełnił harakiri. O dziwo, większość była przekonana, że nic się nie stało. „Są takie rzadkie chwile w życiu Czecha, gdy Czech jest dumny z tego, że jest Czechem", napisał mi jeden z kolegów, mając na myśli wypowiedź szefa czeskiej dyplomacji. Jak się wkrótce okazało, większość jego rodaków była innego zdania.

Z powyborczych analiz wynika, że Miloš Zeman najwięcej głosów zebrał w dawnych „Sudetach", czyli na terenach zamieszkanych przed II wojną światową przez Niemców. Głosowali na niego zarówno wyborcy Jana Fischera, jak i kandydata socjaldemokratów Jiříego Dienstbiera (choć ten ostatni wprost to odradzał). Nacjonalizm wylazł z Czechów jak szydło z wora, w dodatku w tradycyjnej, narodowo-socjalistycznej mieszance, która cechuje tamtejszą politykę od stu lat.

Zarówno w Czechach, jak i w Polsce żywy jest mit tego kraju jako środkowoeuropejskiego bastionu demokracji, postępu i wolnomyślicielstwa. Ma on tyle wspólnego z prawdą, co opowieści o polskich ułanach, szarżujących z gołymi szablami na niemieckie czołgi. Czesi ukształtowali się jako nowożytny naród w XIX wieku w opozycji do rodzimej, przeważnie zniemczonej szlachty, Niemców, postrzeganych jako Niemcy Żydów oraz kościoła katolickiego (kojarzonego z Wiedniem Habsburgów). W efekcie struktura tamtejszego społeczeństwa jest niezmiernie płaska, do czego przyczyniły się także lata komunizmu: niemal wszyscy Czesi utożsamiają się z niższą klasą średnią, choć w praktyce najliczniejszą grupę zawodową stanowią robotnicy (ok. 40 proc., najwięcej w Europie).

Oczywiście po 1989 roku doszło do znacznego zwiększenia rozpiętości dochodów. Rzecz jednak w tym, że rosnąca stale większość obywateli postrzega to zjawisko jako negatywne. I chce je odwrócić, gdyż egalitaryzm jest religią Czechów i ich najważniejszym spoiwem. Trzy czwarte z nich nie należy do żadnego kościoła, a historia najnowsza jest raczej powodem do zadumy, niż dumy (najbardziej szokującym przejawem czeskich kompleksów jest absurdalny kult Jana Palacha, którego usiłuje się pasować na bohatera nieistniejącego nigdy antykomunistycznego ruchu oporu). Dlatego Czesi postrzegają nowobogackich tak, jak katolicy księży-pedofilów – odczuwają na ich widok dysonans poznawczy, zwątpienie w sens wspólnoty, której są częścią. Nic dziwnego, że mimo wieloletnich rządów liberałów i niezwykle wyrazistej wolnorynkowej retoryki Vaclava Klausa, tak naprawdę podatki w Czechach należą do najwyższych w EU, podobnie jak poziom redystrybucji dochodów. Czeska polityka przypomina bowiem grę na skrzypcach: macha się smyczkiem, trzymanym w prawej dłoni, ale wygrywa się, przebierając palcami lewej. Kto o tym zapomina, ten przegrywa. To elementarz.

Czeski everyman

Miloš Zeman zna go na wyrywki. Jego życiorys jest tak typowy, jak typowe były biografie bohaterów sławetnego serialu „Kobieta za ladą". Urodził się w 1944 roku w fabrycznym Kolinie, czeskim odpowiedniku naszego Żyrardowa (rodzinne miasto Leszka Millera). Matka była nauczycielką, ojciec pracował na poczcie;  rozwiedli się, gdy Miloš miał dwa lata. On także porzucił pierwszą żonę, z którą ma dorosłego syna. Jego córka jest dzieckiem z drugiego małżeństwa (Zeman w 1993 roku poślubił swoją ówczesną asystentkę).

Po ukończeniu szkoły pracował jako robotnik i studiował zaocznie ekonomię; po kilku latach przeniósł się na studia dzienne i ukończył je w 1969 roku. Podczas Praskiej Wiosny 1968 roku zapisał się do partii komunistycznej, ale został z niej usunięty podczas czystek po inwazji wojsk państwa Układu Warszawskiego. Przez następne dwadzieścia lat pracował w rozmaitych przedsiębiorstwach i instytucjach państwowych. Prowadził zwyczajne życie, jak większość Czechów, którzy o takich ludziach jak Havel usłyszeli dopiero w 1989 roku.

Niedługo przed 1989 rokiem zaczął wypowiadać się o ekonomii w oficjalnej prasie. To właśnie te publikacje te, oraz nawiązane wtedy kontakty sprawiły, że w listopadzie 1989 roku znalazł się wśród mówców, przemawiających do wielotysięcznych tłumów na Letnej w centrum Pragi. Powiedział wtedy, że poziom życia w Czechach jest niższy, niż w niektórych krajach afrykańskich. Pół roku później został posłem z ramienia Forum Obywatelskiego.

Obecnie Czesi znów, jak w 1989 roku, obawiają się o swoją przyszłość. Z Pragi tego nie widać, ale na Śląsku czy Morawach powszechny jest strach przed kryzysem i bezrobociem. W sondażach trzy partie lewicowe: socjaldemokraci, komuniści i zemanowcy, mają razem 50 proc. głosów. Rządząca centroprawica może liczyć najwyżej na 30 proc. Ale to nie znaczy, że wynik wyborów parlamentarnych w 2014 roku jest przesądzony. – Zeman na pewno postara się przejąć stery lewicy – uważa publicysta Bohumil Doležal. – Najpierw pozbędzie się tych, którzy dziesięć lat temu nie poparli go w wyborach prezydenckich – dodaje. Czyli obecnych liderów socjaldemokracji. Zgadza się z nim politolog Josef Mlejnek jr. – Socjaldemokratom grozi rozłam.

Zemanowcy mają już 7,5-procentowe poparcie w sondażach. Notowania tej partii, opisywanej przez prawicowe media jako ekspozytura Kremla, nieustannie pną się w górę.

Nikt nie zna, może nawet on sam, poglądów Miloša Zemana w sprawach europejskich, ale opowieści o jego rzekomym eurofederalizmie można między bajki włożyć. Zeman jest socjalizującym czeskim nacjonalistą, interesują go wyłącznie sprawy gospodarcze, na politykę (także zagraniczną) patrzy przez pryzmat możliwych do osiągnięcia i wymiernych zysków. O ile Vaclav Klaus jest zawołanym eurosceptykiem, o tyle Miloš Zeman przypomina molierowskiego pana Jourdain – jest eurosceptykiem, ale o tym nie wie.

Tak jak większość Czechów.

Autor jest tłumaczem, eseistą i dziennikarzem. Przyswoił polszczyźnie większość książek Bohumina Hrabala (tłumaczył również książki Egona Bondy'ego i Josefa Škvorecky'ego), jest też autorem tomu rozmów z Hrabalem. Ostatnio opublikował rozszerzone wydanie „Praskiego elementarza" (Czarne, 2012).

Skłócony z większością liderów lewicy, wyśmiewany przez media z powodu upodobania do mocnych trunków i grubiańskich wypowiedzi, był cieniem dawnego siebie – przebojowego polityka, który w 1998 roku nieoczekiwanie położył kres wieloletnim rządom centroprawicy.

Z wykształcenia ekonomista, z powołania polityk, stał się osobą publiczną podczas aksamitnej rewolucji 1989 roku. Podczas pamiętnych, listopadowych „dziesięciu dni", jakich zgodnie ze słynnym bon motem Timothy'ego Gartona Asha, wystarczyło Czechom, żeby obalić komunizm, zyskał sławę znakomitego mówcy, zdolnego porwać tłumy. Rząd dusz należał jednak wówczas do dysydentów, skupionych wokół Václava Havla w Forum Obywatelskim. To oni w ostatnich dniach grudnia 1989 roku przejęli władzę i mieli najwięcej do powiedzenia w pierwszym okresie transformacji. Hasłem przemian był powrót do normalności, czyli demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej, której najgłośniejszym heroldem stał się kolega z pracy Zemana, dalajlama prywatyzacji Václav Klaus. Potrzeba było kilku lat oraz pasma klęsk i rozczarowań, związanych z rynkowymi reformami, sygnowanymi przez polityków centroprawicy, by nadszedł czas Zemana, samozwańczego trybuna czeskiego ludu.

Jego recepta na sukces była prosta i skuteczna – zarówno przed piętnastu laty, jak i dziś. To miks plebejskiego socjalizmu i nacjonalizmu w populistycznym sosie. Gdy Czechom dzieje się dobrze, głosują na prawicę. Kiedy przychodzi kryzys – a Czechy od kilku kwartałów notują ujemny wzrost gospodarczy – rosną notowania lewicy. Zeman dwukrotnie w swojej karierze zdołał wskoczyć na tę wznoszącą się falę. Za pierwszym razem, w 1998 roku, wyniosła go ona na stanowisko premiera. W 2013 roku sięgnął po prezydenturę.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał