Czasami tendencje gospodarcze są wcześniej widoczne w wybranym sektorze. I tak silny spadek wydatków na reklamę z reguły poprzedza recesję, bo wydatki na reklamę firmy tną najpierw – dopiero potem zwalniają ludzi, obniżają pensje i rewidują plany inwestycyjne. Zjawiskiem, które będzie miało największy wpływ na polską gospodarkę i na Polaków, jest demografia. Za kilka lat zacznie się proces odchodzenia licznych roczników wyżu powojennego na emerytury, co zdemoluje finanse publiczne. Szacunki ZUS pokazują, że deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych już w 2018 roku może sięgnąć 100 mld złotych: później będzie tylko gorzej. Tendencje demograficzne są bardzo trudne do odwrócenia, a polityka demograficzna jest bardzo droga. Politycy niechętnie o niej mówią, bo ta polityka oznacza koszty polityczne ponoszone „tu i teraz", a korzyści dla kraju – za 20 lat. Takiej polityki z założenia nie prowadzi się w demokracjach telewizyjno-słupkowych, do których zaliczana jest Polska. Stąd histeryczna reakcja premiera na mój pomysł stypendium demograficznego.
To, co dzieje się na naszych oczach w szkolnictwie wyższym, stanowi przykład tego, co stanie się z całą gospodarką w okolicach 2020 roku. W czasach, gdy studiowało pokolenie „zemsty Jaruzelskiego", czyli liczne dzieci tych, którzy niedługo odejdą na emerytury, pojawiły się setki uczelni wyższych. Biznes kręcił się świetnie, powstały edukacyjne fortuny, a jakość dyplomu magistra sięgnęła poziomu rynsztoka. Na rynku pracy premia za dyplom magistra jest tak niska, że aż statystycznie nieistotna. Teraz, gdy na uczelnie wchodzi pokolenie niżu, prywatne uczelnie padają jak muchy: średnio jedna tygodniowo. Za kilka lat to samo dotknie uczelni publicznych. O ile jednak prywatna uczelnia może upaść i rząd nie musi w tej sprawie interweniować (ostatecznie to tylko biznes), w chwili, gdy zaczną padać uczelnie publiczne, pojawi się oczekiwanie, że rząd będzie je utrzymywał przy życiu. A to może kosztować podatnika bardzo dużo pieniędzy. Dlatego warto już dzisiaj zaplanować działania ograniczające ten potencjalny drenaż naszych pieniędzy.
Jak można to zrobić? Pewien przykład stanowić mogą losy uczelni, której jestem rektorem. Trzy lata temu jej nazwa brzmiała „Wyższa Szkoła Ekonomiczno Informatyczna": w rankingu uczelni prywatnych w Polsce WSEI znalazła się w czwartej dziesiątce. Mieliśmy trzy tysiące studentów, w tym kilkudziesięciu zagranicznych. Minęły trzy lata i po konsolidacji sześciu uczelni powstała Grupa Uczelni Wyższych Vistula, która składa się z trzech uczelni wyższych i ma pięć tysięcy studentów. Największa uczelnia w tej grupie – dawna WSEI – stała się Akademią Finansów i Biznesu Vistula. Mamy 600 studentów zagranicznych, a na podstawie prognoz biura międzynarodowego już wiem, że w październiku liczba studentów zagranicznych przekroczy tysiąc i z ponad 40 krajów świata.
O stopniu umiędzynarodowienia Vistuli niech świadczą wyniki niedawnego turnieju piłki nożnej Vistula Cup o puchar rektora. Wygrała drużyna z Turcji – Otoman Assasins, drugie miejsce zajęła drużyna Central Asia, trzecie drużyna AZTEKAS z Hiszpanii. Na uroczystości wręczenia nagród utalentowana studentka śpiewała po angielsku i rosyjsku, a pokaz walki przygotowała inna studentka, mistrzyni Ukrainy w karate. W tym roku w rankingu uczelni prywatnych z pewnością będziemy w pierwszej dziesiątce i jesteśmy na dobrej drodze do realizacji celu strategicznego, jakim jest „miejsce na podium" w roku 2015.
Tego wszystkiego można dokonać bez pieniędzy publicznych. Studenci zagraniczni chcą studiować w Polsce, bo nasz kraj oferuje dobrą jakość studiów za znacznie mniejsze pieniądze niż w krajach Europy Zachodniej. Po przejęciu innej uczelni można znacząco ograniczyć koszty administracyjne i te związane z infrastrukturą. Uczelnie generujące straty mogą zacząć przynosić zyski, gdy znajdą się w większej strukturze.