Spieszmy się kochać Niemców

Byli Krzyżakami futbolu, a dziś są kryzysową narzeczoną: Borussia, Bayern, reprezentacja Niemiec. Bogaci jak zawsze, lubiani jak nigdy. I, po latach, znowu zwycięscy

Publikacja: 25.05.2013 01:01

Lukas Podolski, Joachim Löw: męski uścisk dłoni

Lukas Podolski, Joachim Löw: męski uścisk dłoni

Foto: AFP

Gdzie się podziały wszystkie czołgi? Gdzie pikielhauby, stalowe hełmy, bombowce, działa, cały ten oręż, który nadciągał na pierwsze strony gazet, gdy Niemcom coś się w futbolu udało? Gdzie wursty, kapusty, kuriozalne fryzury i inne herby tego wojska bez polotu, które tak długo straszyło w piłce? W sobotę na londyńskim Wembley, najważniejszym stadionie Europy, Borussia Dortmund i Bayern Monachium rozstrzygną między sobą, kto wygra Ligę Mistrzów. Niemcy stanęli w Londynie, a angielskie brukowce zamiast ogłaszać, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, zapraszają do zabawy. „The Sun" zapowiedział ją jako inwazję anglosaskich kuzynów. Kuzynów? Tych samych, do których uchodziło kiedyś wołać per „Fritzu", „Szkopie" i witać tytułami „Achtung! Poddajcie się!".

Jeszcze trzy lata temu, gdy Anglicy grali z tymi kuzynami w mundialu w RPA, wołali z pierwszych stron tabloidów: „Teraz na Hunów!", „Dajcie te kapusty!". Co i tak było dość taktowne w porównaniu z czasami, gdy kapitan i trener Niemiec byli obowiązkowo Führerami, obrona – linią Siegfrieda, atak – blitzkriegiem albo nalotem. Nie tylko w Anglii. Podczas niemiecko-holenderskich meczów wybuchały zamieszki na granicy, do kanałów Amsterdamu frunęły rowery – na znak, że Holandia nie zapomniała, kto je rekwirował podczas okupacji – a na płotach stadionów wisiały transparenty w rodzaju: „Lothar Matthäus=Hitler". My w Polsce też całkiem niedawno przebieraliśmy niemieckiego kapitana Michaela Ballacka w krzyżacki płaszcz.

Gdziekolwiek się to niemieckie wojsko ruszyło, wywoływało podobne reakcje. Nieważne, czy grało brzydko czy ładnie, czy koszulkę z czarnym orłem zakładał kapitalista Franz Beckenbauer, marksista Paul Breitner czy zielony Jürgen Klinsmann, dla nas to wojsko maszerowało zawsze jednym krokiem, w zwartym szyku. I jak w słynnym powiedzeniu Gary'ego Linekera o 22 mężczyznach biegających za piłką, na końcu zawsze zwyciężało. Choć przecież Niemcy częściej finały mistrzostw świata i Europy przegrywali, niż wygrywali. Ale co tam statystyka, na sentymenty nie ma rady.

Lord Vader gasi światło

Każdy serial musi mieć szwarccharakter. A oni się wyjątkowo nadawali. Krążyli po powojennym futbolu z ciężarem złych skojarzeń i ponurymi minami, dochodząc do finału co drugiego wielkiego turnieju i gasząc światło wszystkim grającym pięknie. Węgrom w 1954, Polakom i Holendrom w 1974, Francuzom w 1982, Anglikom w 1990 i 1996. A gdzie Niemcy nie mogli, tam Bayern Monachium posłali. Choćby po to, żeby wyrachowaną grą przerwał w latach 70. rządy pięknego Ajaksu Amsterdam. Bramkarz Bayernu i niemieckiej reprezentacji Harald Schumacher po brutalnym faulu na Patricku Battistonie w mundialu 1982 (wyłamał Francuzowi dwa zęby i odesłał nieprzytomnego do szpitala) jeszcze po wielu latach był w czołówkach francuskich plebiscytów na najbardziej nielubianego obcokrajowca. Przegrywał tylko z Hitlerem. Bayern, Niemcy – to była arogancja wcielona. Cytując angielskiego pisarza Davida Winnera, futbol bez nich byłby jak „Gwiezdne wojny" bez Lorda Vadera.

Dziś Winner już by tego tak kategorycznie nie powtórzył. Dziś Lord Vader jest mile widzianym kuzynem Anglików, kibice nie tylko w Polsce kochają Borussię Dortmund, nie tracąc pokory, podziwiają Bayern, który w półfinale Ligi Mistrzów był za szybki i za wściekły dla Barcelony. Kibicują odmienionej reprezentacji Niemiec, która była ozdobą Euro 2012 i ostatniego mundialu, choć do finału nie doszła.

Po półfinałach Ligi Mistrzów, w których Borussia i Bayern odprawiły Real i Barcelonę, komentatorzy zaczęli się ścigać w ogłaszaniu zmiany warty i nadejścia rządów futbolu z tej dziwnej krainy zwanej Bundesligą. Jeszcze niedawno uważana za prowincjonalną, jest odmłodzona i wysprzątana, podczas gdy rywale grzęzną. Liga angielska to Bizancjum, które jest tak zajęte wewnętrznymi grami o tron, że czasem już nie wystarcza energii na podbój Europy. Włoska Serie A dryfuje na ubocze, francuska Ligue 1 nudzi, a Hiszpanie, władcy futbolu w ostatnich latach, ledwo dyszą w kryzysie i w żelaznym uścisku Komisji Europejskiej, która z jednej strony kontroluje, czy hiszpańskie samorządy nie łamią unijnego prawa, pomagając klubom, a z drugiej naciskają na fiskusa, żeby egzekwował podatkowe długi futbolu. Hiszpanie mają już na to nowe powiedzenie: – Za premiera Aznara wygrywał Real. Za premiera Zapatero Barcelona. A za Rajoya wygrywają Niemcy.

Niemcy nie tylko wygrywają, ale zabrali Hiszpanom Pepa Guardiolę. Symbol wszystkiego, co w futbolu romantyczne, trenerskiego debiutanta, który stworzył wielką Barcelonę. Po rocznym urlopie Guardiola zacznie latem pracę w Bayernie, choć chciało go przechwycić pół Europy. To tak, jakby cała Bundesliga dostała tytuł szlachecki, a jej piłkarski kapitalizm nadreński – rating AAA. Najgorętsze głowy uznały już, że Rzym futbolu przenosi się z Hiszpanii do Niemiec. A raczej z Katalonii do Bawarii.

Kraina Bundesligi

Symbol cudu gospodarczego Bundesligi wygląda jak gigantyczna opona porzucona w miejscu, gdzie krzyżują się autostrady do Norymbergi i Stuttgartu. Nawet jeśli Monachium będzie Rzymem piłki, nikomu raczej nie przyjdzie do głowy nazwać Allianz Arenę bazyliką. Jeśli to jest świątynia futbolu, to raczej w stylu protestanckich McKościołów z amerykańskich przedmieść, z wielopoziomowymi parkingami, restauracjami, sklepami i dobrym dojazdem. Wiele zyskuje, gdy po zmroku podświetla się jej elewacja, ale i wtedy bliżej jej do galerii handlowych wyrzuconych poza miasto niż do takich katedr piłkarskich jak Santiago Bernabeu, wyrastające w centrum Madrytu, czy nawet londyńskie Stamford Bridge, stadion Chelsea, wtopiony we wszystkie atrakcje Fulham Road.

Tyle że tu nie ma być pięknie, a zyskownie i wygodnie dla widzów. Allianz Arena Gmbh, spółka córka Bayernu, z 41 milionami euro rocznego obrotu, ma obsłużyć w dniu meczu 70 tysięcy widzów. Bezpiecznie ich przyjąć i pożegnać, w międzyczasie nalać piwa i sprzedać kiełbaski, traktować klienta jak pana, nawet jeśli za karnet na cały sezon Bundesligi płaci ledwie 120 euro. W Anglii to by wystarczyło na półtora meczu Arsenalu.

Bayern swoich kibiców nie traktuje jak dojne krowy, choć mógłby. Jest symbolem landu wielkiego jak dwie trzecie dawnej NRD, i mającego wszystko: bogactwo, tradycję, piękną przyrodę. Poczucie odrębności też. „Niektórzy mówią o niemieckim finale Ligi Mistrzów. Ale nie my. Bo my jesteśmy Bawarią" – wypisali niedawno kibice na transparencie. My jesteśmy Bawarią, „Mia san Mia" – „My to my", jak mówi motto Bayernu. My ustalamy reguły, my możemy pilnować naszej dominacji każdym sposobem, my zbieramy to, co najlepsze.

Zblatowane monachijskie elity, tłoczące się w lożach stadionu, są w Niemczech symbolem tego wszystkiego, co u nas nazywa się warszawką, rywale z Bundesligi Allianz Arenę nazywają Arroganz Areną i chętnie zarządziliby tu odprawienie egzorcyzmów, kibice śpiewają Bayernowi, że zedrą mu „te skórzane portki z tyłka". Ale muszą przyznać, że na bawarskich rządach Bundesliga wychodzi nie najgorzej. I że droga Bayernu do potęgi była niesamowita. Kiedyś to był klub imigrantów, z prezesem Żydem Kurtem Landauerem, którego naziści uwięzili w Dachau, a jego brata zamordowali na Majdanku. Klub sekowali, bo chciał zarabiać na futbolu, a Hitler uważał to za żydowski wynalazek. Bayern nie został nawet zaproszony do Bundesligi, gdy powstawała 50 lat temu. Wszystko musiał sobie wywalczyć sam. Cudem wyratowany od bankructwa w latach 50., musiał postawić na młodych piłkarzy wyszukiwanych w okolicy. Ci młodzi ludzie nazywali się Franz Beckenbauer, Gerd M üller, Paul Breitner, Uli Höness. Z Bayernem podbili w latach 70. Europę, a z reprezentacją świat.

Życie na drabinie

To w Monachium kończy się – pisze „Der Spiegel" – drabina Bundesligi. A z niej spoglądają w dół obecni miłościwie nam panujący prezes zarządu Karl-Heinz Rummenigge i dyrektor sportowy Matthias Sammer". Kiedyś patrzył w dół i pilnował przewag Bayernu przede wszystkim Uli Hoeness, który z piłkarza stał się wszechwładnym menedżerem Bayernu. Ale niedawno, po 30 latach oddał władzę, jest prezesem, czyli w nomenklaturze Bayernu raczej ambasadorem niż zarządcą. W dodatku właśnie został sponiewierany przez aferę podatkową, okazało się, że ukrywał dochody z giełdy na szwajcarskim koncie. Ale to akurat w niemieckim sporcie nic nowego. Kiedyś Beckenbauer też uciekał do Ameryki przed podatkowym skandalem, za podatki pod sąd trafił niemiecki tenisista wszech czasów i kibic Bayernu Boris Becker.

Zasług dla klubu nikt Hönessowi nie odbierze. To on wyciągnął Bayern z długów i dał mu miejsce wśród najbogatszych klubów świata, obok Manchesteru United, Realu i Barcelony. Przyprowadzał sponsorów, uczył Bundesligę, co to jest sprzedaż klubowych pamiątek. Gdy trzeba było, to przed Bożym Narodzeniem sam stawał za ladą w klubowym sklepie. Przez lata mecz w mecz siedział na ławce obok trenera. Bramkarz Oliver Kahn, legenda Bayernu i reprezentacji, mówił kiedyś, że jakby było trzeba, to by im Höness też w przerwie korki w butach wymieniał. To wielki Uli zastał w Monachium grzędę – klub miał wtedy mniej członków niż wielu rywali z Bawarii – a zostawił drabinę do nieba.

Można się po tej drabinie wspiąć o szczebel wyżej od Bayernu, ale każdy w Bundeslidze wie, czym to grozi. Źle postawisz nogę i lecisz w dół. Nie będzie cię stać, żeby ten sukces opłacić, a Bayern spokojnie poczeka, aż się wykrwawisz i zabierze ci to, co najlepsze. Ostatnim klubem, który był w stanie z nim konkurować finansowo, była Borussia Moenchengladbach. Czterdzieści lat temu.  To dlatego to, co zrobiła ostatnio Borussia Dortmund, jest tak wyjątkowe: nie dość, że przez dwa lata była na drabinie nad Bayernem, to jeszcze utrzymała równowagę. W tym sezonie wprawdzie mistrzostwo przegrała, ale jest w finale Ligi Mistrzów. Bayern już podkupił jej Mario Götze, niemiecką gwiazdę przyszłości, za chwilę podkupi też Roberta Lewandowskiego. Ale Borussia stoi, bo mądrze się wymyśliła.

Przez ostatnie 10 lat mistrzami Bundesligi zostawało aż pięć różnych klubów. Wolfsburg, fabryczna drużyna Volkswagena, udławił się pieniędzmi, przepłacił piłkarzy, a kibiców miał za mało, by na nich oprzeć biznes. VfB Stuttgart świetnie szkoliło młodzież, ale w Szwabii, symbolu niemieckiego sknerstwa, nie ma tak wielkich pieniędzy na futbol jak w Monachium i okolicach, na ziemi BMW, Allianz, Adidasa, Audi (dwie ostatnie firmy to udziałowcy Bayernu). Werder Brema był świetny w wyszukiwaniu talentów i budował cierpliwie, ale po sukcesach przyszło wypalenie i zmęczenie sobą. A Bayern zawsze wracał, zdobył w te wspomniane 10 lat pięć tytułów. I tylko Borussia potrafiła go samodzielnie odsunąć od tronu na dłużej niż rok. Świetnie szkoli piłkarzy, umie wyszukać perły, również w Polsce, ma kibiców zapełniających 80-tysięczny stadion mecz w mecz, i zbyt dobrze pamięta 2005 rok, gdy była krok od bankructwa, by ulec pokusie gonienia Bayernu w taki sposób, jak to robił Wolfsburg, paląc milionami euro w piecu.

„Die Welt" pisze o finale na Wem - bley jako starciu starych Niemiec z nowymi. O tym, że Borussia to „my", a Bayern to „ja". Bayern to wyjątkowość Bawarii i najlepsze pensje. Borussia – problemy Zagłębia Ruhry, ale też wszystkie jego kolory, również kolory imigrantów, których Ruhra przyciągała od lat wyjątkowo mocno i których potomkowie dziś czują się Niemcami, ale nie przestali być Turkami, Polakami czy Tunezyjczykami. Niektóre z tych imigranckich dzieci, nie tylko z Ruhry, kopią dziś piłkę dużo lepiej niż Niemcy z dziada pradziada. I całkiem im do twarzy w koszulce z czarnym orłem, nawet jeśli nie chcą śpiewać hymnu, bo w tym czasie, jak choćby Mesut Oezil, recytują wersety Koranu, albo milczą, jak Lukas Podolski.

W drużynie do lat 17, która dwa lata temu zachwyciła na MŚ i zajęła trzecie miejsce, było ośmiu niemieckich Turków. W pierwszej reprezentacji grali też w ostatnich latach poza dziećmi Turków i Polaków potomkowie Tunezyjczyków, Ghańczyków, Nigeryjczyków i Brazylijczyk Cacau, który do Niemiec przyjechał już jako dorosły. Podolski urodzony w Gliwicach ma już więcej meczów w niemieckiej kadrze niż Beckenbauer z Monachium, a Miroslav Klose z Opola jest o jeden gol od rekordu goli w kadrze Gerda Müllera. Jeśli ktoś będzie ich jeszcze kiedyś wszystkich próbował wcisnąć w Stahlhelmy i przykryć płaszczami Krzyżaków – powodzenia.

Przyjaźń nie strzela goli

To starcie „my" Borussii z „ja" Bayernu, mit oszczędnych i skromnych Niemiec pierwszej powojennej dekady przeciw mitowi karierowiczów z pokolenia baby boomers, czyli Beckenbauera i reszty, mit robotniczej Borussii i Werderu przeciw mitowi zmanierowanego Bayernu czy HSV Hamburg – to ciągle wraca w niemieckich dyskusjach o futbolu. Te karne oddziały reprezentacji Niemiec, które budziły przez lata niechęć na świecie, Niemcom wcale się tak karne nie wydawały. Pomstowali zawsze na Bayern, że psuje kadrę. Że, mając u siebie większość reprezentantów, wsączył w nich swój jad i wychował na donośnych egocentryków.

Przez lata liderzy niemieckiej kadry, zgodni na boisku, żarli się poza nim o przywództwo, o pieniądze. Przed mistrzostwami świata u siebie, w 1974 roku, szefowie federacji byli tak wściekli na wyszarpujących każdą markę piłkarzy, że zastanawiali się, czy nie rozpuścić tej kadry i nie powołać nowej. A potem ta banda chciwców zdobyła mistrzostwo świata, mając w Beckenbauerze, zwanym Kaiserem, przywódcę we wszystkim, co dobre i złe. Gdy Uli Höness sprzedał mediom prawa do swojego ślubu za 75 tysięcy marek, Kaiser rzucił tylko: „Teraz to już przesadziłeś". Po czym wrócił do podpisywania kolejnych kontraktów sponsorskich i sesji autografów, po pięć tysięcy marek za godzinę.

Dookoła Kaiser

Beckenbauer, mistrz świata jako piłkarz z 1974, mistrz świata jako trener z 1990, organizator wspaniałego mundialu 2006, działacz Bayernu, działacz FIFA, najbardziej rozpoznawalna twarz Bundesrepubliki, był dla niemieckiego futbolu tym, czym dla holenderskiego Johan Cruyff, dla francuskiego Michel Platini, a dla nas Zbigniew Boniek – razem wzięci. Zawsze obecny: w biurach Bayernu, na kongresach FIFA, w felietonach w „Bildzie", w fotelu telewizyjnego eksperta, w reklamach. Ten cień był tak długi, że niemiecki futbol szukał następnego Kaisera tak obsesyjnie jak argentyński nowego Maradony, a na próby gry bez libero, obrońcy w typie Beckenbauera, patrzono w Bundeslidze jak na świętokradztwo. Podobnie były przyjmowane głosy, że „der Chef" w kadrze, wokół którego wszystko się kręci, i obsesja na punkcie hierarchii to już przeżytek, bo świat się zmienił.

Kolejne pokolenia w Bayernie i reprezentacji kłóciły się o pozycję w stadzie, częściej za pośrednictwem „Bilda" niż w cztery oczy, dlatego nazywano bawarski klub „FC Hollywood". To im nie przeszkadzało wygrywać. Ale do czasu. Ostatni raz czuli się wielcy w drugiej połowie lat 90. W 1996 r., gdy wygrali mistrzostwa Europy, a Matthias Sammer jako ostatni Niemiec dostał Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza świata. W 1997 roku, gdy Borussia Sammera wygrała Ligę Mistrzów, a jej święty wróg Schalke – Puchar UEFA. Potem była jeszcze Liga Mistrzów wygrana w 2001 przez Bayern, a po niej aż 12 lat bez tytułów. Susza bez precedensu, która skończy się na Wembley za sprawą Bayernu lub Borussii.

Ten czas, gdy tytuły się skończyły, a kłótnie pozostały, Niemcy wykorzystali, by swój futbol wymyślić na nowo. Grożąc odebraniem licencji na grę w lidze zmusili kluby, by budowały akademie szkolące młodzież, i mądrzej wydawały pieniądze. Kadrę, której w 2004 r. nie chciał żaden trener z nazwiskiem, oddali trenerskiemu debiutantowi, przybyszowi z planety Klinsmann. Jürgen przyleciał z Kalifornii, gdzie się wyprowadził po skończeniu kariery. Wziął sobie do pomocy innego młodego trenera Joachima Löwa i kłócąc się ze wszystkimi zafundował reprezentacji rewolucję, każąc jej grać bezkompromisowo jak Anglicy i ładnie jak Holendrzy. A potem Löw, zawsze ubrany jak spod igły i z nienaganną fryzurą (na pytania, do jakiej subkultury należał jako młody chłopak, odpowiada: „Tylko do ministrantów"), przejął drużynę od Klinsmanna i nauczył ją grać jeszcze szybciej i ładniej. Zakończył walkę o przywództwo, pozbywając się Michaela Bal-lacka, ostatniego z wielkich egocentryków z opaską kapitana Niemiec. I jeszcze odważniej wprowadzał kolejnych Niemców z wyboru, zaczynając od wspomnianego Mesuta Özila, uważanego za największy skarb niemieckiego futbolu od czasów Beckenbauera. Zresztą klubowe akademie w całych Niemczech wychowują teraz tak wielu dobrych piłkarzy, i wśród nich tak wiele dzieci imigrantów, że jedna reprezentacja już ich nie pomieści. Niemcy stali się drugą Francją, jeśli chodzi o eksport piłkarzy do innych reprezentacji: zaczynając od całej grupy Turków, przez naszych Sebastiana Boenischa i Eugena Polanskiego, Kevina Prince'a Boatenga z Ghany, po aż czterech wychowanych w Niemczech Amerykanów (Jermaine Jones, Timothy Chandler, Danny Williams, Fabian Johnson).

Chłopcy w kardiganach

Finał na Wembley to będzie pierwsze od lat wielkie wydarzenie w niemieckim futbolu z Beckenbauerem tylko w roli widza. Odszedł rok temu na emeryturę, nie ma już żadnej formalnej funkcji, nie licząc oczywiście felietonisty „Bilda". Pozostał patronem, ale już się go obecni działacze nie pytają co chwilę o zdanie i nie budują na jego obraz i podobieństwo. W zarządzaniu Bundesligą, w której kiedyś każdy ciągnął w swoją stronę, udało się wynegocjować mądry kompromis, to dziś najbardziej solidarna z wielkich lig. Bayern, który kiedyś chciał być bogaty i potężny, dziś chce się też podobać i kibiców na całym świecie ciągle mu przybywa. Wspomnienia wojenne wracają na stadiony coraz rzadziej, a jeśli już, to raczej te z wojny kanclerz Angeli Merkel z unijnymi dłużnikami z Południa. Wodzów i krzykaczy z kadry zastąpiła drużyna grzecznych chłopców, poubieranych w płaszczyki i kardigany, jak trener przykazał. Niektórzy twierdzą, że są aż za grzeczni, że przez to nie zdobywają jeszcze tytułów. Matthias Sammer, który przed przyjściem do Bayernu był dyrektorem w niemieckiej federacji, ale odszedł m.in.  z powodu konfliktu z Löwem, mówi, że on zawsze wolał być nielubianym karierowiczem niż podziwianym przegranym. Będzie sobie musiał w Bayernie wyjaśnić parę spraw z Guardiolą, który ma przeciwne zdanie. Ale to już ich problem. I raczej problem luksusu. Spieszmy się kochać Niemców, póki nie wygrywają seryjnie.

Gdzie się podziały wszystkie czołgi? Gdzie pikielhauby, stalowe hełmy, bombowce, działa, cały ten oręż, który nadciągał na pierwsze strony gazet, gdy Niemcom coś się w futbolu udało? Gdzie wursty, kapusty, kuriozalne fryzury i inne herby tego wojska bez polotu, które tak długo straszyło w piłce? W sobotę na londyńskim Wembley, najważniejszym stadionie Europy, Borussia Dortmund i Bayern Monachium rozstrzygną między sobą, kto wygra Ligę Mistrzów. Niemcy stanęli w Londynie, a angielskie brukowce zamiast ogłaszać, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, zapraszają do zabawy. „The Sun" zapowiedział ją jako inwazję anglosaskich kuzynów. Kuzynów? Tych samych, do których uchodziło kiedyś wołać per „Fritzu", „Szkopie" i witać tytułami „Achtung! Poddajcie się!".

Jeszcze trzy lata temu, gdy Anglicy grali z tymi kuzynami w mundialu w RPA, wołali z pierwszych stron tabloidów: „Teraz na Hunów!", „Dajcie te kapusty!". Co i tak było dość taktowne w porównaniu z czasami, gdy kapitan i trener Niemiec byli obowiązkowo Führerami, obrona – linią Siegfrieda, atak – blitzkriegiem albo nalotem. Nie tylko w Anglii. Podczas niemiecko-holenderskich meczów wybuchały zamieszki na granicy, do kanałów Amsterdamu frunęły rowery – na znak, że Holandia nie zapomniała, kto je rekwirował podczas okupacji – a na płotach stadionów wisiały transparenty w rodzaju: „Lothar Matthäus=Hitler". My w Polsce też całkiem niedawno przebieraliśmy niemieckiego kapitana Michaela Ballacka w krzyżacki płaszcz.

Gdziekolwiek się to niemieckie wojsko ruszyło, wywoływało podobne reakcje. Nieważne, czy grało brzydko czy ładnie, czy koszulkę z czarnym orłem zakładał kapitalista Franz Beckenbauer, marksista Paul Breitner czy zielony Jürgen Klinsmann, dla nas to wojsko maszerowało zawsze jednym krokiem, w zwartym szyku. I jak w słynnym powiedzeniu Gary'ego Linekera o 22 mężczyznach biegających za piłką, na końcu zawsze zwyciężało. Choć przecież Niemcy częściej finały mistrzostw świata i Europy przegrywali, niż wygrywali. Ale co tam statystyka, na sentymenty nie ma rady.

Lord Vader gasi światło

Każdy serial musi mieć szwarccharakter. A oni się wyjątkowo nadawali. Krążyli po powojennym futbolu z ciężarem złych skojarzeń i ponurymi minami, dochodząc do finału co drugiego wielkiego turnieju i gasząc światło wszystkim grającym pięknie. Węgrom w 1954, Polakom i Holendrom w 1974, Francuzom w 1982, Anglikom w 1990 i 1996. A gdzie Niemcy nie mogli, tam Bayern Monachium posłali. Choćby po to, żeby wyrachowaną grą przerwał w latach 70. rządy pięknego Ajaksu Amsterdam. Bramkarz Bayernu i niemieckiej reprezentacji Harald Schumacher po brutalnym faulu na Patricku Battistonie w mundialu 1982 (wyłamał Francuzowi dwa zęby i odesłał nieprzytomnego do szpitala) jeszcze po wielu latach był w czołówkach francuskich plebiscytów na najbardziej nielubianego obcokrajowca. Przegrywał tylko z Hitlerem. Bayern, Niemcy – to była arogancja wcielona. Cytując angielskiego pisarza Davida Winnera, futbol bez nich byłby jak „Gwiezdne wojny" bez Lorda Vadera.

Dziś Winner już by tego tak kategorycznie nie powtórzył. Dziś Lord Vader jest mile widzianym kuzynem Anglików, kibice nie tylko w Polsce kochają Borussię Dortmund, nie tracąc pokory, podziwiają Bayern, który w półfinale Ligi Mistrzów był za szybki i za wściekły dla Barcelony. Kibicują odmienionej reprezentacji Niemiec, która była ozdobą Euro 2012 i ostatniego mundialu, choć do finału nie doszła.

Po półfinałach Ligi Mistrzów, w których Borussia i Bayern odprawiły Real i Barcelonę, komentatorzy zaczęli się ścigać w ogłaszaniu zmiany warty i nadejścia rządów futbolu z tej dziwnej krainy zwanej Bundesligą. Jeszcze niedawno uważana za prowincjonalną, jest odmłodzona i wysprzątana, podczas gdy rywale grzęzną. Liga angielska to Bizancjum, które jest tak zajęte wewnętrznymi grami o tron, że czasem już nie wystarcza energii na podbój Europy. Włoska Serie A dryfuje na ubocze, francuska Ligue 1 nudzi, a Hiszpanie, władcy futbolu w ostatnich latach, ledwo dyszą w kryzysie i w żelaznym uścisku Komisji Europejskiej, która z jednej strony kontroluje, czy hiszpańskie samorządy nie łamią unijnego prawa, pomagając klubom, a z drugiej naciskają na fiskusa, żeby egzekwował podatkowe długi futbolu. Hiszpanie mają już na to nowe powiedzenie: – Za premiera Aznara wygrywał Real. Za premiera Zapatero Barcelona. A za Rajoya wygrywają Niemcy.

Niemcy nie tylko wygrywają, ale zabrali Hiszpanom Pepa Guardiolę. Symbol wszystkiego, co w futbolu romantyczne, trenerskiego debiutanta, który stworzył wielką Barcelonę. Po rocznym urlopie Guardiola zacznie latem pracę w Bayernie, choć chciało go przechwycić pół Europy. To tak, jakby cała Bundesliga dostała tytuł szlachecki, a jej piłkarski kapitalizm nadreński – rating AAA. Najgorętsze głowy uznały już, że Rzym futbolu przenosi się z Hiszpanii do Niemiec. A raczej z Katalonii do Bawarii.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą