Gdzie się podziały wszystkie czołgi? Gdzie pikielhauby, stalowe hełmy, bombowce, działa, cały ten oręż, który nadciągał na pierwsze strony gazet, gdy Niemcom coś się w futbolu udało? Gdzie wursty, kapusty, kuriozalne fryzury i inne herby tego wojska bez polotu, które tak długo straszyło w piłce? W sobotę na londyńskim Wembley, najważniejszym stadionie Europy, Borussia Dortmund i Bayern Monachium rozstrzygną między sobą, kto wygra Ligę Mistrzów. Niemcy stanęli w Londynie, a angielskie brukowce zamiast ogłaszać, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, zapraszają do zabawy. „The Sun" zapowiedział ją jako inwazję anglosaskich kuzynów. Kuzynów? Tych samych, do których uchodziło kiedyś wołać per „Fritzu", „Szkopie" i witać tytułami „Achtung! Poddajcie się!".
Jeszcze trzy lata temu, gdy Anglicy grali z tymi kuzynami w mundialu w RPA, wołali z pierwszych stron tabloidów: „Teraz na Hunów!", „Dajcie te kapusty!". Co i tak było dość taktowne w porównaniu z czasami, gdy kapitan i trener Niemiec byli obowiązkowo Führerami, obrona – linią Siegfrieda, atak – blitzkriegiem albo nalotem. Nie tylko w Anglii. Podczas niemiecko-holenderskich meczów wybuchały zamieszki na granicy, do kanałów Amsterdamu frunęły rowery – na znak, że Holandia nie zapomniała, kto je rekwirował podczas okupacji – a na płotach stadionów wisiały transparenty w rodzaju: „Lothar Matthäus=Hitler". My w Polsce też całkiem niedawno przebieraliśmy niemieckiego kapitana Michaela Ballacka w krzyżacki płaszcz.
Gdziekolwiek się to niemieckie wojsko ruszyło, wywoływało podobne reakcje. Nieważne, czy grało brzydko czy ładnie, czy koszulkę z czarnym orłem zakładał kapitalista Franz Beckenbauer, marksista Paul Breitner czy zielony Jürgen Klinsmann, dla nas to wojsko maszerowało zawsze jednym krokiem, w zwartym szyku. I jak w słynnym powiedzeniu Gary'ego Linekera o 22 mężczyznach biegających za piłką, na końcu zawsze zwyciężało. Choć przecież Niemcy częściej finały mistrzostw świata i Europy przegrywali, niż wygrywali. Ale co tam statystyka, na sentymenty nie ma rady.
Lord Vader gasi światło
Każdy serial musi mieć szwarccharakter. A oni się wyjątkowo nadawali. Krążyli po powojennym futbolu z ciężarem złych skojarzeń i ponurymi minami, dochodząc do finału co drugiego wielkiego turnieju i gasząc światło wszystkim grającym pięknie. Węgrom w 1954, Polakom i Holendrom w 1974, Francuzom w 1982, Anglikom w 1990 i 1996. A gdzie Niemcy nie mogli, tam Bayern Monachium posłali. Choćby po to, żeby wyrachowaną grą przerwał w latach 70. rządy pięknego Ajaksu Amsterdam. Bramkarz Bayernu i niemieckiej reprezentacji Harald Schumacher po brutalnym faulu na Patricku Battistonie w mundialu 1982 (wyłamał Francuzowi dwa zęby i odesłał nieprzytomnego do szpitala) jeszcze po wielu latach był w czołówkach francuskich plebiscytów na najbardziej nielubianego obcokrajowca. Przegrywał tylko z Hitlerem. Bayern, Niemcy – to była arogancja wcielona. Cytując angielskiego pisarza Davida Winnera, futbol bez nich byłby jak „Gwiezdne wojny" bez Lorda Vadera.
Dziś Winner już by tego tak kategorycznie nie powtórzył. Dziś Lord Vader jest mile widzianym kuzynem Anglików, kibice nie tylko w Polsce kochają Borussię Dortmund, nie tracąc pokory, podziwiają Bayern, który w półfinale Ligi Mistrzów był za szybki i za wściekły dla Barcelony. Kibicują odmienionej reprezentacji Niemiec, która była ozdobą Euro 2012 i ostatniego mundialu, choć do finału nie doszła.
Po półfinałach Ligi Mistrzów, w których Borussia i Bayern odprawiły Real i Barcelonę, komentatorzy zaczęli się ścigać w ogłaszaniu zmiany warty i nadejścia rządów futbolu z tej dziwnej krainy zwanej Bundesligą. Jeszcze niedawno uważana za prowincjonalną, jest odmłodzona i wysprzątana, podczas gdy rywale grzęzną. Liga angielska to Bizancjum, które jest tak zajęte wewnętrznymi grami o tron, że czasem już nie wystarcza energii na podbój Europy. Włoska Serie A dryfuje na ubocze, francuska Ligue 1 nudzi, a Hiszpanie, władcy futbolu w ostatnich latach, ledwo dyszą w kryzysie i w żelaznym uścisku Komisji Europejskiej, która z jednej strony kontroluje, czy hiszpańskie samorządy nie łamią unijnego prawa, pomagając klubom, a z drugiej naciskają na fiskusa, żeby egzekwował podatkowe długi futbolu. Hiszpanie mają już na to nowe powiedzenie: – Za premiera Aznara wygrywał Real. Za premiera Zapatero Barcelona. A za Rajoya wygrywają Niemcy.
Niemcy nie tylko wygrywają, ale zabrali Hiszpanom Pepa Guardiolę. Symbol wszystkiego, co w futbolu romantyczne, trenerskiego debiutanta, który stworzył wielką Barcelonę. Po rocznym urlopie Guardiola zacznie latem pracę w Bayernie, choć chciało go przechwycić pół Europy. To tak, jakby cała Bundesliga dostała tytuł szlachecki, a jej piłkarski kapitalizm nadreński – rating AAA. Najgorętsze głowy uznały już, że Rzym futbolu przenosi się z Hiszpanii do Niemiec. A raczej z Katalonii do Bawarii.
Kraina Bundesligi
Symbol cudu gospodarczego Bundesligi wygląda jak gigantyczna opona porzucona w miejscu, gdzie krzyżują się autostrady do Norymbergi i Stuttgartu. Nawet jeśli Monachium będzie Rzymem piłki, nikomu raczej nie przyjdzie do głowy nazwać Allianz Arenę bazyliką. Jeśli to jest świątynia futbolu, to raczej w stylu protestanckich McKościołów z amerykańskich przedmieść, z wielopoziomowymi parkingami, restauracjami, sklepami i dobrym dojazdem. Wiele zyskuje, gdy po zmroku podświetla się jej elewacja, ale i wtedy bliżej jej do galerii handlowych wyrzuconych poza miasto niż do takich katedr piłkarskich jak Santiago Bernabeu, wyrastające w centrum Madrytu, czy nawet londyńskie Stamford Bridge, stadion Chelsea, wtopiony we wszystkie atrakcje Fulham Road.
Tyle że tu nie ma być pięknie, a zyskownie i wygodnie dla widzów. Allianz Arena Gmbh, spółka córka Bayernu, z 41 milionami euro rocznego obrotu, ma obsłużyć w dniu meczu 70 tysięcy widzów. Bezpiecznie ich przyjąć i pożegnać, w międzyczasie nalać piwa i sprzedać kiełbaski, traktować klienta jak pana, nawet jeśli za karnet na cały sezon Bundesligi płaci ledwie 120 euro. W Anglii to by wystarczyło na półtora meczu Arsenalu.
Bayern swoich kibiców nie traktuje jak dojne krowy, choć mógłby. Jest symbolem landu wielkiego jak dwie trzecie dawnej NRD, i mającego wszystko: bogactwo, tradycję, piękną przyrodę. Poczucie odrębności też. „Niektórzy mówią o niemieckim finale Ligi Mistrzów. Ale nie my. Bo my jesteśmy Bawarią" – wypisali niedawno kibice na transparencie. My jesteśmy Bawarią, „Mia san Mia" – „My to my", jak mówi motto Bayernu. My ustalamy reguły, my możemy pilnować naszej dominacji każdym sposobem, my zbieramy to, co najlepsze.
Zblatowane monachijskie elity, tłoczące się w lożach stadionu, są w Niemczech symbolem tego wszystkiego, co u nas nazywa się warszawką, rywale z Bundesligi Allianz Arenę nazywają Arroganz Areną i chętnie zarządziliby tu odprawienie egzorcyzmów, kibice śpiewają Bayernowi, że zedrą mu „te skórzane portki z tyłka". Ale muszą przyznać, że na bawarskich rządach Bundesliga wychodzi nie najgorzej. I że droga Bayernu do potęgi była niesamowita. Kiedyś to był klub imigrantów, z prezesem Żydem Kurtem Landauerem, którego naziści uwięzili w Dachau, a jego brata zamordowali na Majdanku. Klub sekowali, bo chciał zarabiać na futbolu, a Hitler uważał to za żydowski wynalazek. Bayern nie został nawet zaproszony do Bundesligi, gdy powstawała 50 lat temu. Wszystko musiał sobie wywalczyć sam. Cudem wyratowany od bankructwa w latach 50., musiał postawić na młodych piłkarzy wyszukiwanych w okolicy. Ci młodzi ludzie nazywali się Franz Beckenbauer, Gerd M üller, Paul Breitner, Uli Höness. Z Bayernem podbili w latach 70. Europę, a z reprezentacją świat.