Recepowi Tayyipowi Erdoganowi, premierowi Turcji, jednego na pewno nie można odmówić: ambicji. Gdyby nie rewolta na stambulskim placu Taksim, miałby wszelkie powody do zadowolenia i – najprawdopodobniej – otwartą drogę do prezydentury. Przez dziesięć lat swych rządów odnosił bowiem znaczące sukcesy, czego dobitnym wyrazem były trzy z rzędu zwycięstwa wyborcze. Od ponad pół wieku żaden turecki premier i żadna partia nie zdołały tak długo utrzymać się u władzy ani, dodajmy, tak bardzo przeobrazić kraju.
Plac Taksim kryje w sobie jednak zalążek możliwej klęski i Erdogan być może – bo z jego wypowiedzi jak dotąd to nie wynika – ma tego świadomość. W dodatku nie przywykł do porażek. Nie mówi o tym otwarcie, ale ze strzępów informacji, jakie przenikają do opinii publicznej z jego otoczenia, wiadomo, jak bardzo irytują go żądania, by ustąpił ze stanowiska. Przecież, co podkreśla przy każdej okazji, ma poparcie połowy społeczeństwa. W ostatnich wyborach na jego partię głosowało prawie 50 proc. wyborców, dając mu bardzo wyraźny mandat. Dlaczego więc dzisiaj tak wielu nazywa go dyktatorem, zarzuca mu skłonności autorytarne i żąda jego odejścia?
Kamieniem obrazy jest dla premiera także poparcie manifestantów dla takiej republiki, jaką stworzył Mustafa Kemal Atatürk – świeckiej i prozachodniej. Nad głowami demonstrantów widnieją nie tylko czerwone flagi narodowe, ale także portrety Atatürka. To pokazuje, że odejście od kemalizmu, jakie Erdogan coraz śmielej manifestuje, wyraźnie rozmija się z nastrojami społecznymi. W dodatku on sam chętnie widziałby siebie w roli nowego reformatora, Atatürka na miarę naszych czasów. Tymczasem widać, że wielu Turków kocha oryginał.
Jak na ironię, zarzewiem buntu stało się miasto, w którym Erdogan się wychował i którego był burmistrzem. Gdyby jednak protesty ograniczyły się do Stambułu, premier mógłby pocieszać się myślą, że chodzi tylko o nietrafione, w przekonaniu mieszkańców, plany urbanistyczne. Fakt, że zamieszki ogarnęły cały kraj, dowodzi, iż problemy sięgają o wiele głębiej.
Tu kończy się Stambuł
Recep Erdogan siłą rzeczy czuje się ze Stambułem szczególnie związany. Pewnie dlatego tu koncentrują się wielkie przedsięwzięcia, których plany ostatnio dumnie ogłoszono. To między innymi budowa trzeciego mostu na Bosforze, trzeciego, największego na świecie lotniska, a także meczetu tak ogromnego, że jego kopuła ma być widoczna z każdego zakątka miasta. Te i inne przedsięwzięcia, bardzo kosztowne (czy można żałować pieniędzy, gdy miasto chce zostać gospodarzem olimpiady w roku 2020?) i do tego niszczące dla środowiska naturalnego, u wielu budzą wątpliwości.
Nie one jednak doprowadziły do wybuchu protestów, lecz mały park Gezi, jedno z nielicznych zielonych miejsc w centrum coraz intensywniej zabudowywanej metropolii. Władze miejskie postanowiły bowiem odbudować stojące tu niegdyś koszary wojsk sułtańskich, z przeznaczeniem na centrum handlowe. Wobec nieskuteczności protestów słownych obrońcy parku zdecydowali się na okupowanie terenu. Gdy wkroczyła policja, by usunąć ich siłą, doszło do starć i zamieszek.