Janczarzy bez prawa głosu

Dla premiera Erdogana kamieniem obrazy jest poparcie demonstrantów dla takiej Turcji, jaką stworzył Mustafa Kemal Atatürk – świeckiej i prozachodniej.

Publikacja: 15.06.2013 01:01

Demonstranci z placu Taksim przeciwko autorytarnym zapędom szefa rządu

Demonstranci z placu Taksim przeciwko autorytarnym zapędom szefa rządu

Foto: AFP

Red

Recepowi Tayyipowi Erdoganowi, premierowi Turcji, jednego na pewno nie można odmówić: ambicji. Gdyby nie rewolta na stambulskim placu Taksim, miałby wszelkie powody do zadowolenia i – najprawdopodobniej – otwartą drogę do prezydentury. Przez dziesięć lat swych rządów odnosił bowiem znaczące sukcesy, czego dobitnym wyrazem były trzy z rzędu zwycięstwa wyborcze. Od ponad pół wieku żaden turecki premier i żadna partia nie zdołały tak długo utrzymać się u władzy ani, dodajmy, tak bardzo przeobrazić kraju.

Plac Taksim kryje w sobie jednak zalążek możliwej klęski i Erdogan być może – bo z jego wypowiedzi jak dotąd to nie wynika – ma tego świadomość. W dodatku nie przywykł do porażek. Nie mówi o tym otwarcie, ale ze strzępów informacji, jakie przenikają do opinii publicznej z jego otoczenia, wiadomo, jak bardzo irytują go żądania, by ustąpił ze stanowiska. Przecież, co podkreśla przy każdej okazji, ma poparcie połowy społeczeństwa. W ostatnich wyborach na jego partię głosowało prawie 50 proc. wyborców, dając mu bardzo wyraźny mandat. Dlaczego więc dzisiaj tak wielu nazywa go dyktatorem, zarzuca mu skłonności autorytarne i żąda jego odejścia?

Kamieniem obrazy jest dla premiera także poparcie manifestantów dla takiej republiki, jaką stworzył Mustafa Kemal Atatürk – świeckiej i prozachodniej. Nad głowami demonstrantów widnieją nie tylko czerwone flagi narodowe, ale także portrety Atatürka. To pokazuje, że odejście od kemalizmu, jakie Erdogan coraz śmielej manifestuje, wyraźnie rozmija się z nastrojami społecznymi. W dodatku on sam chętnie widziałby siebie w roli nowego reformatora, Atatürka na miarę naszych czasów. Tymczasem widać, że wielu Turków kocha oryginał.

Jak na ironię, zarzewiem buntu stało się miasto, w którym Erdogan się wychował i którego był burmistrzem. Gdyby jednak protesty ograniczyły się do Stambułu, premier mógłby pocieszać się myślą, że chodzi tylko o nietrafione, w przekonaniu mieszkańców, plany urbanistyczne. Fakt, że zamieszki ogarnęły cały kraj, dowodzi, iż problemy sięgają o wiele głębiej.

Tu kończy się Stambuł

Recep Erdogan siłą rzeczy czuje się ze Stambułem szczególnie związany. Pewnie dlatego tu koncentrują się wielkie przedsięwzięcia, których plany ostatnio dumnie ogłoszono. To między innymi budowa trzeciego mostu na Bosforze, trzeciego, największego na świecie lotniska, a także meczetu tak ogromnego, że jego kopuła ma być widoczna z każdego zakątka miasta. Te i inne przedsięwzięcia, bardzo kosztowne (czy można żałować pieniędzy, gdy miasto chce zostać gospodarzem olimpiady w roku 2020?) i do tego niszczące dla środowiska naturalnego, u wielu budzą wątpliwości.

Nie one jednak doprowadziły do wybuchu protestów, lecz mały park Gezi, jedno z nielicznych zielonych miejsc w centrum coraz intensywniej zabudowywanej metropolii. Władze miejskie postanowiły bowiem odbudować stojące tu niegdyś koszary wojsk sułtańskich, z przeznaczeniem na centrum handlowe. Wobec nieskuteczności protestów słownych obrońcy parku zdecydowali się na okupowanie terenu. Gdy wkroczyła policja, by usunąć ich siłą, doszło do starć i zamieszek.

Od tego momentu wypadki toczyły się już siłą własnego rozpędu. Protestujący zajęli przede wszystkim pobliski plac Taksim, a jest to miejsce o znaczeniu nieledwie symbolicznym. Taksim równa się republika. Na placu stoi pomnik Republiki, postawiony w piątą rocznicę jej proklamowania, i Centrum Kulturalne im. Atatürka. Ono również ma zniknąć z powierzchni ziemi.

To, co dziś dzieje się na placu, wielu reporterów porównuje do Christianii, hippisowskiej  dzielnicy Kopenhagi, ze słynnym napisem: „Tu opuszczacie Unię Europejską", nad wejściem. „Coś podobnego można by teraz powiedzieć o parku Gezi: nie jest to już znany nam Stambuł – pisał dziennikarz anglojęzycznego dziennika „Hürriyet Daily News". – Ta śródmiejska dzielnica, zewsząd zamknięta barykadami, jest dziś wyłącznie we władaniu ludzi". I dodawał: „Zmobilizowały się tysiące ludzi, w większości młodych, którzy nie uważają, by obecny parlament stanowił ich reprezentację. Chcą, by ich głos usłyszał rząd, zadowolony z siebie, bo mający większość, i lekceważący wszelkie obawy mniejszości".

W przebraniu konserwatystów

Erdogan przez dziesięć lat swych rządów przeprowadził nie tylko znaczące reformy wewnętrzne, ale i istotne zmiany w polityce zagranicznej. Jest rzeczą dyskusyjną, czy pod każdym względem są to zmiany na lepsze; raczej nie. Ale na plus można zapisać mu wiele, przede wszystkim radykalną poprawę stanu gospodarki, ale także umocnienie pozycji Turcji w regionie. Erdogan osiągnął bowiem rzecz nie niemożliwą wprawdzie, ale trudną: Turcja zacieśniła  współpracę ze światem muzułmańskim, a jednocześnie nie zerwała więzów z Zachodem. W dodatku w stolicach zachodnich nowy kierunek działań Ankary wcale nie budził specjalnego niepokoju, przeciwnie – przyjmowano go z nutą aprobaty i z nadzieją, być może złudną, że Turcja, członek NATO i państwo aspirujące do Unii Europejskiej, w świecie islamu odegra rolę drogowskazu do demokracji.

Po trzech zwycięstwach wyborczych, na półmetku trzeciej kadencji w roli premiera Erdogan osiągnął więc chyba wszystko, na czym mogło mu najbardziej zależeć. Ostatni jego sukces to porozumienie z separatystami kurdyjskimi oznaczające szansę na zakończenie wieloletniego konfliktu w tureckim Kurdystanie. Erdogan, w przekonaniu wielu obserwatorów, w tej sprawie wykazał więcej odwagi i determinacji niż wszyscy jego poprzednicy dlatego właśnie, że nimb męża stanu, któremu zależy na pokoju, to wielki atut w wyborach szefa państwa.

Erdogan mógłby wówczas stanąć w jednym szeregu z Mustafą Kemalem Atatürkiem, którego słynne słowa „Pokój w kraju, pokój na świecie" stały się dewizą Turcji.

Kierowana przez Recepa Erdogana Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) jest najmłodszą w łańcuchu partii islamskich, które działały w Turcji w ciągu ostatniego półwiecza. Łańcuchu – ponieważ ugrupowania te, delegalizowane z uwagi na swój religijny program, sprzeczny ze świeckim charakterem państwa, odradzały się zawsze jak feniks z popiołów. Nowa nazwa i nieco zmodyfikowany program wystarczały, by mogły działać dalej.

Obecny premier, który karierę polityczną zaczął u boku Necmettina Erbakana, przywódcy kolejnych partii islamskich, wykazał się wyjątkową umiejętnością wyciągania wniosków z doświadczeń i partyjnych, i własnych. Pod koniec lat 90. sam bowiem został skazany na karę więzienia za publiczne głoszenie bojowych idei islamskich, wprawdzie w formie cytatu z wiersza osmańskiego poety, ale jednak islamskich... Doprowadziło go to do prostej konstatacji, że w Turcji partia islamska się nie utrzyma, jeżeli będzie otwarcie występowała jako taka.

W wypadku AKP umiejętny kamuflaż oznaczał przebranie konserwatywne. Owszem, związane z przekonaniami religijnymi, ale nic więcej. Okazało się ono tak skuteczne, że  określanie partii rządzącej jako islamskiej, pierwotnie na porządku dziennym, dziś właściwie wyszło z użycia. Być może właściciele mediów dmuchają na zimne, bo partia rządząca może bardzo wiele.

Pełzająca islamizacja

Jeżeli jednak demonstranci z placu Taksim – i wielu innych placów w całym kraju – domagają się zaprzestania islamizacji, to nie dzieje się to przypadkiem. Świeckość państwa jest jednym z najważniejszych fundamentów ustrojowych Turcji, a grę AKP nietrudno rozszyfrować. W koncepcjach legislacyjnych tej partii, mimo zaprzeczeń jej przedstawicieli, zbyt często można się dopatrzyć czytelnych czy wręcz oczywistych inspiracji islamskich.

Weźmy choćby karę za cudzołóstwo, którą próbowano wprowadzić do opracowywanego parę lat temu nowego kodeksu karnego. Na Zachodzie przyjęto to źle i władze tureckie bez szemrania się z niego wycofały. Równie szybko upadła idea wprowadzenia przepisu, zgodnie z którym kobieta, jako istota z natury słabsza, powinna być oddana pod opiekę mężczyzn. Było tak pewnie dlatego, że wejście do Unii Europejskiej było wówczas najważniejszym celem Turcji i jednym z najgorętszych tematów politycznych. W „epoce sprzed 50-procentowego poparcia" opinii płynących z Europy nie można było więc lekceważyć. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło i władze tureckie już nie muszą brać sobie do serca takich niemiłych pouczeń.

Warto także przypomnieć dramatyczny konflikt o noszenie chust, na mocy konstytucji z 1982 roku zabronione w szkołach, na wyższych uczelniach i w urzędach państwowych, jako przejaw tego, co w Turcji uważa się za wyraz aspiracji politycznych islamu.  U progu rządów AKP na tle tej kwestii nieustannie dochodziło do konfliktów między świeckimi elitami a nową władzą. Żony tych przedstawicieli AKP, które okrywają głowy – między innymi Hayrunisa Gül, żona obecnego prezydenta, i Emine Erdogan – nie były zapraszane na przyjęcia i uroczystości oficjalne z okazji świąt narodowych czy wojskowych.

Umocnienie się AKP po drugim zwycięstwie wyborczym spowodowało uchylenie zakazu w odniesieniu do uczelni, zresztą ku oburzeniu większości rektorów.

Pełzająca dotąd islamizacja nabiera jednak tempa, czego widomym przejawem jest uchwalenie pod koniec maja ustawy antyalkoholowej ograniczającej sprzedaż alkoholu i zakazującej jego reklamowania. Tym, którzy w debacie parlamentarnej wyrażali wątpliwości w sens takiej ustawy, premier oświadczył, że w Europie także obowiązują ograniczenia na tym polu, bo ludzi trzeba chronić przed zgubnymi skutkami picia alkoholu. I doradził, by pić mleczny ajran, „turecki napój narodowy".

Prawdziwą burzę wywołał jednak premier zupełnie innym stwierdzeniem. „Skoro respektowane jest prawo wprowadzone przez dwóch pijaków, dlaczego mielibyście odrzucić prawo inspirowane przez religię?" – tymi słowy zalecał deputowanym swej partii poparcie projektu ustawy. Bardziej jednak niż otwarte przyznanie, że źródła proponowanych zmian  kryją się w religii, zbulwersowała Turków wzmianka o „dwóch pijakach".

Pytania przedstawicieli opozycji, cóż to za ludzie, których premier nie chce nazwać po imieniu, nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Ale kontekst był tak czytelny, że mało kto żywił wątpliwości. Jednym z dwóch pijaków miał być sam Atatürk, który rzeczywiście przez całe życie nie stronił od raki – tureckiej anyżówki, która, sądząc po jej popularności, jest nie mniej narodowym napojem niż ajran. Zapewne tę właśnie skłonność Atatürk przypłacił chorobą i przedwczesną, w wieku zaledwie 57 lat, śmiercią, zmarł bowiem na marskość wątroby. A drugi pijak? Chodziło zapewne o Ismeta Inönü, towarzysza broni, najbliższego współpracownika i następcę Atatürka. Nie wiadomo, co pijał Inönü i czy w ogóle gustował w alkoholu, bo historia o tym milczy, ale któż inny niż przyjaciel Kemala mógł sobie zasłużyć na zjadliwość premiera?

Trzy kadencje AKP u władzy to trzy całkowicie odmienne etapy w poczynaniach i partii, i jej lidera. Pierwsza, w latach 2002–2007, to czas ogromnej ostrożności. AKP stawia pierwsze kroki u władzy, jest bacznie obserwowana przez silną elitę laicką, musi też liczyć się ze zdaniem prezydenta. A Ahmet Necdet Sezer, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, zachowuje dystans wobec AKP, pilnując, by zasada świeckości była przestrzegana. I Erdogan nie ryzykuje. Przy każdej okazji podkreśla swą wierność kemalizmowi i szacunek dla twórcy republiki, zapewniając, że jego partia ani na jotę nie uchybi prawu.

Podwójne zwycięstwo z 2007 roku: AKP w wyborach parlamentarnych i Abdullaha Güla w prezydenckich, powoduje, że atmosfera się zmienia. Znika wiszący nad AKP bicz w postaci groźby weta ze strony szefa państwa. Erdogan zyskuje swobodę i robi z niej użytek, pacyfikując przeciwników. Pod zarzutem przygotowywania przewrotu, który miał odsunąć AKP od władzy, zostaje aresztowanych kilkaset osób – dowódcy wojskowi najwyższego szczebla, dziennikarze, rektorzy, przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Zasadność oskarżeń u wielu od początku budziła wątpliwości. Kto na przykład był w stanie uwierzyć w winę 80-letniego, powszechnie szanowanego dziennikarza Ilhana Selcuka, eksredaktora naczelnego kemalistowskiego dziennika „Cumhuriyet", zwłaszcza że zarzucano mu podłożenie bomby we własnej redakcji?

Pożegnanie z kemalizmem

Wszystko, co tak bardzo niepokoiło wielu Turków, nie budziło, o dziwo, żadnych wątpliwości w instytucjach europejskich. Przeciwnie, w Europie chwalono AKP za demokratyzowanie Turcji, zwracając uwagę przede wszystkim na sprawy takie, jak wprowadzanie cywilnej kontroli nad armią czy poprawa sytuacji mniejszości kurdyjskiej. Nie dostrzegano dość oczywistego faktu, że aresztowania miały czytelny podtekst polityczny i że, co może nawet ważniejsze, przy milczącej aprobacie Brukseli osłabione zostały najbardziej proeuropejskie i prozachodnie siły Turcji.

Po wygraniu wyborów z czerwca 2011 roku, gdy AKP zdobyła ową połowę głosów, która, według Erdogana, daje mu władzę absolutną, zniknęła potrzeba składania hołdów Kemalowi. Armia, która od początku republiki wzięła na siebie zadanie czuwania nad jego dziełem, nie stanowiła już żadnego zagrożenia, prasa złagodziła ton, a rozkwit gospodarczy sprawił, że i opór społeczny gdzieś się rozpłynął.

Nic dziwnego, że od dwóch lat trwa coraz śmielsze „odkręcanie" kemalizmu. W ubiegłym roku Recep Erdogan pozwolił sobie na coś, na co nigdy wcześniej się nie odważył: zlekceważył święto Dnia Republiki. Premier zastosował starą dobrą metodę, jaką jest wizyta zagraniczna, i 29 października, zamiast być pod mauzoleum Atatürka w Ankarze, znalazł się w sułtanacie Brunei. Nikt nie wątpił, że było to uchybienie celowe i dobrze przemyślane. Jednocześnie przygotowywane są zmiany legislacyjne, takie jak uchylenie czterech kemalistowskich praw, m.in. ustawy kapeluszowej, zakazującej noszenia tradycyjnych tureckich nakryć głowy – fezów i turbanów. We wczesnych latach republiki była ustawa dużej wagi, bo jej i podobnym przyświecał cel oczywisty: Turcja, by móc związać się z Europą, musiała w sposób widoczny dla wszystkich zerwać z dawnym ustrojem. Ubiór był tu środkiem, nie celem.

Teraz naturalnie jest to bez znaczenia. Uchylenie ustaw ma wymiar jedynie symboliczny, za to bardzo wymowny. Co innego sugestia, by bizantyjska świątynia Hagia Sofia w Stambule znowu, jak za sułtanów, była meczetem, czy propozycja, by z treści ślubowania poselskiego usunąć słowa wierności dla kemalizmu.

Od demonstrantów z placu Taksim, pałeczkę przejęli mieszkańcy Ankary i Adany, największego miasta na południu. To tam dochodzi teraz do regularnych starć manifestantów z policją. Ani końca, ani rozwiązania nie widać, choć niektórzy członkowie władz, zwłaszcza prezydent Abdullah Gül, próbują przybierać ton pojednawczy. Sęk w tym, że Recep Erdogan stawia raczej na konfrontację. A to od niego zależy, w jakim kierunku potoczą się wypadki.

Tęsknota za sułtanami

Erdogan działa dwutorowo i, prawdę mówiąc, niespecjalnie odkrywczo, stosuje bowiem metody wypróbowane w takich sytuacjach w wielu krajach, nie wyłączając komunistycznej Polski. Z jednej strony zapowiada organizowanie wieców poparcia dla rządu i potępienia dla jego przeciwników, z drugiej – o prowokowanie protestów oskarża „elementy zagraniczne", wreszcie w ostrych słowach ostrzega demonstrantów. Cierpliwość rządu ma swoje granice, oświadczył w ostatnią niedzielę, gdy wrócił do Ankary po podróży do Afryki Północnej i krótkim pobycie w Stambule, gdzie przyjechał jednak tylko na konferencję turecko-unijną, bynajmniej nie po, by rozładować napięcie na Taksim.

Wszystko wskazuje na to, że szukanie dróg porozumienia to ostatnia rzecz, jaka szefowi rządu przychodzi do głowy. W jego przypadku, jak się wydaje, w całej rozciągłości sprawdza się powiedzenie o władzy absolutnej, która korumpuje absolutnie – w tym zaś wypadku niszczy trafność oceny sytuacji i wszelką gotowość do ustępstw. Bo to, co deklaruje Erdogan, trudno nazwać ustępstwem, nawet połowicznym. Nie może być mowy o rezygnacji z planów przebudowy Gezi i Taksim, dawne koszary zostaną odtworzone, a Centrum Kultury zburzone, i jedyne, co mogą zrobić władze, to zmienić przeznaczenie budynku. Może muzeum zamiast centrum handlowego? A meczet? Meczet powstanie na pewno.

Zachowanie i reakcje Erdogana pokazują czarno na białym, że manifestanci nie mylą się, nazywając go autokratą. Erdogan nie ustępuje, zwłaszcza pod presją. Nie będzie także sugerowanego przyspieszenia wyborów, a winni brutalnego tłumienia protestów – szefowie policji i gubernatorzy – nie poniosą żadnej kary. O dymisji nie ma mowy. Bo – jak oświadczył rzecznik AKP – „jeśli protestujący domagają się głów, jak to dawniej czynili janczarzy, nie mają na co liczyć".

Z sułtanami po prostu było łatwiej.

Autorka jest publicystką. Pracowała w „Rzeczpospolitej". Publikowała w „Tygodniku Powszechnym", „Gazecie Polskiej", „Polityce", tygodniku „Do Rzeczy"

Recepowi Tayyipowi Erdoganowi, premierowi Turcji, jednego na pewno nie można odmówić: ambicji. Gdyby nie rewolta na stambulskim placu Taksim, miałby wszelkie powody do zadowolenia i – najprawdopodobniej – otwartą drogę do prezydentury. Przez dziesięć lat swych rządów odnosił bowiem znaczące sukcesy, czego dobitnym wyrazem były trzy z rzędu zwycięstwa wyborcze. Od ponad pół wieku żaden turecki premier i żadna partia nie zdołały tak długo utrzymać się u władzy ani, dodajmy, tak bardzo przeobrazić kraju.

Plac Taksim kryje w sobie jednak zalążek możliwej klęski i Erdogan być może – bo z jego wypowiedzi jak dotąd to nie wynika – ma tego świadomość. W dodatku nie przywykł do porażek. Nie mówi o tym otwarcie, ale ze strzępów informacji, jakie przenikają do opinii publicznej z jego otoczenia, wiadomo, jak bardzo irytują go żądania, by ustąpił ze stanowiska. Przecież, co podkreśla przy każdej okazji, ma poparcie połowy społeczeństwa. W ostatnich wyborach na jego partię głosowało prawie 50 proc. wyborców, dając mu bardzo wyraźny mandat. Dlaczego więc dzisiaj tak wielu nazywa go dyktatorem, zarzuca mu skłonności autorytarne i żąda jego odejścia?

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska