Wiele innych piosenek McCartney zapowiadał, opowiadając o okolicznościach ich powstania, dedykując je swojej żonie czy nieżyjącym już kolegom z dawnego zespołu. Tej nie skomentował. Może to i lepiej, bo pewnie mogliśmy się spodziewać dedykacji dla Leonida Breżniewa. A przynajmniej dla Michaiła Gorbaczowa.
Profanom należałoby w tym miejscu przypomnieć, o co chodzi z „Back in the USSR". Piosenka powstała jako zbiór kilku muzycznych żartów i tekstowych cytatów (odwołujących się m.in. do Chucka Berry'ego i zespołu Beach Boys). Mówiąc najkrócej – opisuje ulgę pasażera, który „zostawia za sobą Zachód" i szczęśliwy ląduje na lotnisku w Związku Sowieckim po morderczej podróży.
Z czym Paulowi kojarzy się ZSRR? Nie z KGB i GRU, nie z brakiem wolności słowa, cenzurą, komunistyczną dyktaturą, nie z opozycjonistami wykańczanymi w syberyjskich łagrach, ale jedynie z urodą moskiewskich, ukraińskich i gruzińskich dziewcząt oraz z dźwiękami bałałajki. Wielu komentatorów na Zachodzie zauważyło to już niedługo po nagraniu tego utworu, czyniąc Beatlesom wyrzuty, że w czasach wojny wietnamskiej prezentują „prosowieckie sentymenty".
Mnie przykro się zrobiło 20 czerwca 2013 r., gdy słynny muzyk – a jestem, mimo wszystko, zaprzysięgłym fanem Beatlesów od dzieciństwa – zagrał tę właśnie piosenkę nad Wisłą, podczas swojego pierwszego (i być może jedynego) koncertu w kraju, który jeszcze dwadzieścia parę lat temu doświadczał „braterskiej przyjaźni" USSR.
Ktoś może powiedzieć, że się czepiam. Że cały świat widzę przez pryzmat polityki, że wszędzie tropię komunistyczne spiski. Że po pierwsze Beatlesi z natury rzeczy, jako muzycy rockowi, nie musieli interesować się sytuacją w Sowietach. Że rok 1968 to nie były już czasy stalinowskie, ale czasy breżniewowskiej małej stabilizacji, a ZSRR z USA rywalizowały jedynie w dziedzinie lotów kosmicznych...