Dżihad w imię kajzera

Hitler nie był pierwszym przywódcą Niemiec, który wierzył w cudowną broń, dzięki której wygra wojnę światową. Przed nim podobnemu złudzeniu uległ cesarz Wilhelm II.

Publikacja: 29.06.2013 01:01

Dżihad w imię kajzera

Foto: Leemage/AFP

Thomas Edward Lawrence jest jednym z najbardziej przereklamowanych herosów XX wieku. Brytyjskie imperium, mocno już trzeszczące w szwach, potrzebowało jednak człowieka-symbolu. Naturalnego następcy korsarza Francisa Drake'a, kapitana Jamesa Cooka i marszałka Horatia Kitchenera. Bunt pustynnych plemion przeciw Turkom, wzniecony w 1916 roku za podszeptem ententy, nie miał wielkiego znaczenia militarnego. Wbrew legendzie utrwalonej przez obsypany Oscarami film Davida Leana Lawrence odegrał dość podrzędną rolę w bliskowschodnich kampaniach. Nie zdobył Damaszku na czele beduińskiej armii. Gdy jego arabskie przyjaźnie stały się kłopotliwie z punktu widzenia urzędników Foreign Office, „Lew Hidżasu" został ciupasem odwołany do centrali. Z nudów napisał wspomnienia, które okazały się dlań przepustką do nieśmiertelności.

Współcześni naukowcy z przekąsem wypowiadają się o lingwistycznej i archeologicznej wiedzy autora „Siedmiu filarów mądrości". Jego wojenne przygody bledną zaś na tle wyczynów działających w krajach islamu niemieckich agentów. Poświęcenie Oskara von Niedermayera, Wilhelma Wassmussa i innych poszło jednak na marne. Druga Rzesza przegrała, a historię – jak wiadomo – piszą zwycięzcy.

Nieudane prowokacje

Wilhelm II był zawołanym turystą i niepoprawnym showmanem. Najchętniej podróżował prywatnym pociągiem lub na swym luksusowym jachcie „Hohenzollern", na którego maszcie powiewała flaga z napisem „Gott mit uns". Wiosną 1905 roku Europę zelektryzowała wiadomość, że przy okazji śródziemnomorskiego rejsu Jego Cesarska Wysokość raczył zawitać do Tangeru.

Gazety donosiły, że wygłosił tam buńczuczną mowę i wyraził poparcie dla niepodległości Maroka. Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała, że Reise-Kaiser wcale nie palił się do tej akcji. „Wylądowałem, ponieważ pan chciałeś, abym uczynił to w interesie Ojczyzny. Wsiadłem na obcego mi konia, pomimo trudności, jakie sprawia mi w jeździe konnej moje kalekie ramię, po czym koniowi niemal udało się pozbawić mnie życia. Musiałem potem przejechać między hiszpańskimi anarchistami, ponieważ pan tak chciałeś i skorzystać na tym miała pańska polityka" – utyskiwał w liście do kanclerza.

Wizyta była policzkiem wymierzonym Paryżowi, który nie ukrywał swych zakusów na afrykańskie królestwo. Sam Otto von Bismarck wyraźnie wskazywał Francuzom ten kierunek ekspansji, chcąc odciągnąć ich uwagę od spraw europejskich. Uważał, że Druga Rzesza nie powinna wdawać się w kolonialne (i bałkańskie) przepychanki, choćby dlatego że może to skończyć się powstaniem antyniemieckiej koalicji.

Jego następcy byli politykami znacznie mniejszego formatu, a w dodatku żywili przekonanie, że przeznaczeniem mocarstwa jest uprawiać Weltpolitik. Tanger nie był wcale wyskokiem, lecz zaplanowaną przez Berlin prowokacją. Mowę, którą wygłosił Wilhelm, napisał kanclerz Bernhard von Bülow. Wojskowi mieli gotowy plan wojny z Francją. Moment wydawał się dogodny, bo sojusznik Paryża – Rosja – zbierał właśnie baty na Dalekim Wschodzie.

Kryzys skończył się dymisją szefa francuskiej dyplomacji, a na konferencji międzynarodowej w sprawie Maroka okazało się, że Niemcy są izolowani. Niczego ich to nie nauczyło. W lipcu 1911 roku do portu w Agadirze wpłynęła kanonierka „Panther". Tłumaczono to potrzebą ochrony mienia i życia obywateli niemieckich w południowym Maroku (których wcale tam nie było). „Skok pantery", do której wkrótce dołączył lekki krążownik „Berlin", wstrząsnął opinią publiczną. Nie spowodował wybuchu wojny światowej, bo Francuzi i tym razem okazali się ustępliwi, oddając wschodnim sąsiadom część Konga. Agresywne poczynania Niemiec scementowały natomiast sojusz francusko-brytyjsko-rosyjski. Koszmar Bismarcka stał się rzeczywistością.

Pociąg do Bagdadu

Słabość Wilhelma do islamu nie narodziła się w Maroku. Lawrence z Arabii był jeszcze niemowlakiem, gdy w 1889 roku młody cesarz po raz pierwszy stanął u bram Orientu. Podejmowany w Stambule przez Abdulhamida II czuł się jak bohater baśni z tysiąca i jednej nocy. Gość i gospodarz w mig zapałali do sobie sympatią. Sułtan był konserwatystą, nieufnym wobec importowanych z Europy „izmów".

Dziewięć lat później kajzer, zwiedzając Jerozolimę, palnął, że Prusacy powinni brać wzór z Arabów. W Damaszku oddał hołd Saladynowi, pogromcy krzyżowców, po czym zapewnił sułtana i miliony jego współwyznawców rozproszonych na całym świecie, że „po wsze czasy będzie ich przyjacielem". Na Bliskim Wschodzie zaczęła krążyć pogłoska, że Hohenzollern nawrócił się na islam. W liście do swego krewniaka, cara Mikołaja, wyznał: „gdybym przybył tu, nie wyznając żadnej religii, z pewnością zostałbym mahometaninem". I pomyśleć, że jeszcze niedawno ten sam człowiek zabiegał o względy papieża i mienił się przyjacielem katolików!

Nie zważając na proarabskie tyrady kajzera, także syjoniści w osobie Theodora Herzla zaoferowali mu współpracę i antybrytyjski sojusz, jeśli Niemcy poprą osadnictwo żydowskie w Palestynie i wpłyną w tym duchu na sułtana.

Wilhelm postawił jednak na islamską kartę. Utwierdzał go w tym nowy przyjaciel Max von Oppenheim. Ów potomek bankierskiej dynastii, gorliwie odcinający się od starozakonnych korzeni, przesiąkł Orientem do tego stopnia, że w swej rezydencji w Kairze urządził regularny harem. W wolnych chwilach zasypywał niemiecki MSZ raportami, których myślą przewodnią było wprzęgnięcie muzułmanów w rydwan imperialnej polityki Berlina. Baron sformułował też pogląd, który z dzisiejszego punktu widzenia może wydawać się proroczy: „siła uderzeniowa i potencjał demograficzny krajów islamskich nabierze pewnego dnia wielkiego znaczenia dla państw europejskich".

Nadzieje na sprowokowanie muzułmańskiej rewolty we francuskich i angielskich koloniach nie były zawieszone w próżni. Powstanie Mahdiego w Sudanie, rzeź w Kabulu, zbrojne bunty Berberów w Algierii i Tunezji, cięgi, jakie Włosi zbierali od libijskich senussytów, kazały widzieć w islamie bombę, której wybuch może zachwiać równowagą sił między wielkimi mocarstwami. Pozostawało tylko przekonać arabskich przywódców, że Niemcy, w odróżnieniu od innych Europejczyków, są ich przyjaciółmi. Zanim zagrzmiały armaty, do akcji ruszyli dyplomaci i szpiedzy. Zadania wywiadowcze wypełniali dziennikarze, naukowcy oraz biznesmeni, którzy w ekspansji Rzeszy upatrywali szansy na zarobienie milionów.

Oppenheim dostał państwową posadę. Przy Auswärtiges Amt powstała specjalna komórka sponsorująca muzułmańską irredentę. Z garstki emigrantów stworzono Komitet Indyjski i Komitet Perski. Berlińskim strategom marzyło się bowiem pozbawienie Brytyjczyków ich najbogatszej kolonii.

Przeszkodą dla zorganizowania wojennej ekspedycji szlakiem Aleksandra Macedońskiego był jednak żałosny stan bliskowschodniej infrastruktury. Nic dziwnego, że gdy w 1899 roku Niemcom udało się wydębić od sułtana koncesję na budowę linii kolejowej ze Stambułu do Bagdadu, w Londynie odezwały się dzwonki alarmowe. Ukończenie tej inwestycji znacznie przybliżało moment, w którym – cytując złotoustego cesarza Wilhelma – uda się „podburzyć cały mahometański świat do dzikiego buntu przeciwko temu znienawidzonemu, kłamliwemu, zadufanemu narodowi sklepikarzy".

Zabijajcie ich wszędzie

Powszechny dżihad musiał być ogłoszony przez najwyższy autorytet świata muzułmańskiego, czyli przez kalifa. Tymczasem przyjaciel kajzera, „krwawy sułtan" Abdulhamid, został obalony. Jego następcy byli marionetkami w rękach nacjonalistów niechętnie nastawionych do panislamskich idei. Jednak od kiedy Francja i Wielka Brytania zwinęły swój parasol ochronny, osmańskiemu imperium w oczy zaglądała zagłada. Młodoturcy nie mogli lekceważyć syreniego śpiewu dobiegającego z Berlina.

14 listopada 1914 roku pierwszy globalny dżihad XX wieku stał się faktem. Podczas ceremonii w stambulskim meczecie Mehmeda Zdobywcy kalif-sułtan wzniósł w górę Miecz Proroka i wezwał współwyznawców do walki z niewiernymi. Jak zwykle w takich wypadkach uzasadnieniem był werset: „bałwochwalców / tam gdzie ich znajdziecie / chwytajcie ich, oblegajcie / i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki". Wielu interpretatorów Koranu uważało jednak, że dopóki Europejczycy nie ingerują w sprawy wiary, nie ma żadnego powodu, by ogłaszać świętą wojnę. Wątpliwości budziła także pokrętna formuła o wyłączeniu spod działania fatwy Niemców i ich sojuszników oraz obywateli państw neutralnych. Wiedza o tym, jak bestialsko rodacy Wilhelma traktują muzułmanów w Czarnej Afryce, była dostępna tylko nielicznym.

Biuro Oppenheima nad Bosforem pracowało pełną parą, produkując odezwy i ulotki wzywające do atakowania niewiernych z ententy. Nie obyło się bez wpadek. Jeden z głównych propagandystów dżihadu, podpisujący się jako Mehmed Zaki Bey, okazał się rumuńskim Żydem z kryminalną kartoteką. W przeszłości prowadził między innymi dom publiczny w Buenos Aires.

Sunnicki kalif odwoływał się do muzułmańskiej solidarności, lecz jego wpływy kończyły się tam, gdzie nie sięgały tureckie bagnety. Trzeba było jeszcze pozyskać szyitów. Wielki mufti Karbali wystawił fatwę przeciwko Rosjanom i Anglikom w zamian za pensję w wysokości 50 tysięcy marek rocznie. Afgański emir Habbulah przyjął podarki, lecz swój udział w ataku na Indie uzależnił od spełnienia wielu warunków. Domagał się między innymi dostaw broni i subwencji w wysokości 10 milionów funtów szterlingów (co stanowi równowartość 5 miliardów dzisiejszych dolarów). Władca Persji Ahmad-szah wahał się tak długo, aż doczekał się interwencji wojsk rosyjskich i angielskich. Kraj znalazł się pod okupacją.

Losy wojny mógł przesądzić udany atak na Kanał Sueski, który sparaliżowałby linie komunikacyjne brytyjskiego imperium. Przeprowadzenie przez pustynie Synaju 20-tysięcznej armii było nie lada wyczynem, ale na granicy Egiptu wycieńczonych Niemców i Turków przywitały serie z broni maszynowej. Beduińscy przewodnicy, nie czekając na ciąg dalszy, wzięli nogi za pas, a ochotnicy z Medyny uciekli z obozu jeszcze przed bitwą, zabierając ze sobą świętą flagę.

Nad Nilem nie wybuchł bunt, muzułmańscy żołnierze zaś walczący pod rozkazami Anglików ani myśleli dezerterować. Kolejna próba zdobycia kanału, przedsięwzięta w 1916 roku, również zakończyła się fiaskiem. Chcąc wziąć Egipt w dwa ognie, agenci Oppenheima starali się pozyskać sudańskich i libijskich senussytów. Doszło do groteskowej licytacji o względy bractwa, którego przywódcy traktowali angielskie i niemieckie łapówki jako dżizję, czyli należną daninę od niewiernych.

Nie wypalił też pomysł wyeksportowania świętej wojny na tereny kontrolowane przez Francuzów. Muzułmanie z Maghrebu okazali się nadzwyczaj lojalni wobec Paryża. Gdy na zachodnim froncie ważyły się losy wojny, Algierczycy dostarczyli metropolii 173 tysiące bitnych żołnierzy.

Uczniowie czarnoksiężnika

Amerykański historyk Sean McMeekin surowo ocenia politykę Rzeszy na Bliskim Wschodzie, ale i on jest pod wrażeniem energii niemieckich dżihadistów. Asem w szpiegowskiej talii Oppenheima był Oskar von Niedermayer. Ten bawarski porucznik artylerii nudę służby w garnizonie w Erlangen zabijał, studiując na tamtejszym uniwersytecie geologię i filologię orientalną. Zafascynowany islamem wziął dwuletni urlop naukowy, by uczestniczyć w naukowej wyprawie do Persji. Objechał Indie i dotarł aż na Cejlon. Prawdopodobnie już wtedy zbierał dane wywiadowcze. W 1915 roku pojawił się w Teheranie, gdzie używając przebrań i fałszywych nazwisk, organizował napady na rosyjskie i angielskie banki oraz transporty szlachetnych metali. Następnie (w środku lata!) przeprowadził swoich ludzi przez pustynię, by posiać nasiona świętej wojny w Afganistanie.

Z akcji sabotażowych, których celem były brytyjskie garnizony i instalacje naftowe, zasłynął Wilhelm Wassmuss, eksdyplomata o temperamencie awanturnika. Zaufanie Persów zdobył, przechodząc na islam. Imponował swym muzułmańskim sprzymierzeńcom atrapą radiostacji – twierdził, że komunikuje się przez nią bezpośrednio z cesarzem. Anglikom tak mocno dała się we znaki działalność Wassmussa, że oferowali za jego schwytanie pół miliona funtów.

W Arabii krecią robotę wykonywał Alois Musil, krewny pisarza Roberta Musila. Po wojnie żalił się, że dostał za mało pieniędzy i nie był w stanie przebić korupcyjnej oferty Lawrence'a. Prawda była nieco inna: morawski uczony wykonywał zadania szpiegowskie bez większego przekonania, a pokaźną część środków wydał na badania archeologiczne.

Książkę McMeekina „Ekspress Berlin – Bagdad. Kajzer, islam i imperium osmańskie" czyta się jak powieść sensacyjną. Niestety, poczynania barona Oppenheima i jego agentów przyniosły tragiczne skutki. Szczucie muzułmanów na niewiernych okazało się iskrą rzuconą na prochy, przyśpieszając implozję multikulturowego i wielowyznaniowego państwa sułtanów. Bezpośrednim efektem proklamowania świętej wojny były ataki na miejscowych Greków, Ormian i Żydów. Podejrzewano ich, nie bez podstaw, o nielojalność.

Jak podkreśla Erik J. Zürcher, autor fundamentalnej pracy „Turcja. Od sułtanatu do współczesności", antychrześcijańskie nastroje wzmogły się już po poprzednich, przegranych, wojnach. Wielu muzułmanów musiało wówczas opuścić ziemie, na których zamieszkiwali od pokoleń. Tylko z zajętego przez Rosjan Kaukazu uciekło milion dwieście tysięcy ludzi. Widownią masowego exodusu były również Bałkany. Biedna i skorumpowana Turcja nie mogła zapewnić tym „repatriantom" środków do życia. Teraz przyszedł czas rewanżu.

Związek między proislamskim kursem Berlina a tragicznym losem Ormian był oczywisty już dla współczesnych. Dopiero poniewczasie niemieccy dyplomaci zaczęli naciskać rząd w Stambule, by powstrzymał orgię przemocy.

Kajzer i Oppenheim znaleźli się w sytuacji ucznia czarnoksiężnika: rozpętali żywioł, nad którym nie potrafili zapanować. W opałach znaleźli się też obywatele państw centralnych, bo fanatycy nie odróżniali ich od obłożonych fatwą Rosjan i Brytyjczyków. Niedermayer, wracając z Afganistanu, został przez swą muzułmańską eskortę pobity, obrabowany i porzucony na środku pustyni. Dotarł do Bagdadu na piechotę, żyjąc z żebraniny. Wielu jego kolegów miało mniej szczęścia – zniknęli bez wieści. Co gorsza, potomek Proroka, szarif Husajn z Mekki, przeszedł na stronę Anglików. Idea świętej wojny bumerangiem uderzyła w jej promotorów.

Dwunasty imam

Dżihad nie sprawdził się w roli cudownej broni przeciwko entencie. Aż za dobrze powiodła się za to inna dywersyjna operacja, wymyślona i sponsorowana przez strategów z Berlina. Wywrotowcom Lenina udało się wyeliminować z gry armię rosyjską. Sukces przyszedł jednak za późno, wycieńczona Rzesza nie była w stanie kontynuować wojny. Kajzer, wodzony za nos przez własnych generałów, stracił władzę i resztki zdrowego rozsądku. Umarł w przekonaniu, że klęska Niemiec była wynikiem żydowskiego spisku.

Zwycięzcy szybko roztrwonili kapitał sympatii zdobyty w świecie muzułmańskim. Arabowie nie bez racji uważali się za „ofiary Wersalu" – niemal wszystkie ich ziemie rozparcelowano między europejskie mocarstwa. Brytyjczycy ustami lorda Balfoura obiecali syjonistom przyznanie „narodowej siedziby" w Palestynie. Francuzi, przejąwszy kontrolę nad Syrią i Libanem, forowali miejscowych chrześcijan. Turcja, rządzona teraz przez świecki reżim Kemala Paszy i jego następców, odwróciła się plecami do islamizmu. Przegrane i sfrustrowane Niemcy jawiły się naturalnym sojusznikiem muzułmańskiej irredenty.

Gdy do władzy doszedł Hitler, na Bliskim Wschodzie ujrzano w nim męża opatrznościowego, podobnie jak przedtem w cesarzu Wilhelmie. W arabskim przekładzie „Mein Kampf" opuszczono fragmenty, w których autor pogardliwie wyrażał się o wszystkich semitach.

Szykująca się do wojny III Rzesza nie mogła przegapić takiej okazji. Od 1938 roku Radio Berlin nadawało audycje w języku arabskim, pieniądze i broń popłynęły szeroką strugą. Wysoką pozycję na liście płac zajmował zbiegły mufti Jerozolimy Amin al-Husajni, który zetknął się z propagandą dżihadu jako młody oficer armii tureckiej. Niedermayer, wówczas profesor berlińskiego uniwersytetu, dostał etat doradcy do spraw islamu. Sędziwy Oppenheim wysmażył memoriał, w którym instruował „jak zrewolucjonizować Orient".

Po kapitulacji Paryża entuzjazm muzułmanów sięgnął zenitu. Führera porównywano do Mahometa lub nazywano dwunastym imamem. W oknach i witrynach sklepowych wystawiano jego portrety. W Algierii na drzwiach francuskich szkół rysowano swastyki. Syryjczycy śpiewali: „Nigdy więcej monsieurów / nigdy więcej misterów / niech będzie Allah na niebie / a na ziemi Hitler". Al-Husajni przez radio wzywał do świętej wojny, w efekcie której miała powstać Rzesza Arabska.

W Iraku sami alianci oceniali, że 95 procent ludności sympatyzuje z III Rzeszą. Kiedy jednak w kwietniu 1941 roku doszło do wojskowego przewrotu w Bagdadzie, Niemcy byli mu w stanie udzielić tylko symbolicznej pomocy. Brytyjczycy spacyfikowali Irak, zajęli też Syrię, Liban i – do spółki ze Stalinem – Iran. Król Faruk, który życzył Hitlerowi zwycięstwa i jak najszybszego wyzwolenia Egiptu, zmienił zdanie, gdy brytyjskie czołgi otoczyły jego pałac. Powtórzyła się historia z czasów pierwszej wojny światowej. Z jedną ważną różnicą – Turcja, nauczona smutnym doświadczeniem, postawiła na neutralność, odmawiając zgody na przepuszczenie wojsk niemieckich przez swoje terytorium.

Syreni głos muftiego docierał także do krajów Maghrebu, lecz tu muzułmańskim aspiracjom przeciwstawiali się Włosi, którym Hitler nieopatrznie obiecał całą strefę śródziemnomorską. On sam zamiast na Bliski Wschód wolał ruszyć, wzorem kajzera, na Rosję. Nadzieje dżihadystów odżyły, gdy latem 1942 roku wojska osi stanęły u bram Egiptu.

Na greckim przylądku Sunion szykowano do akcji zalążek „arabskiego korpusu wyzwoleńczego", szkolono też jednostki specjalne, które miały wysadzić Kanał Sueski. Natarcie Rommla załamało się jednak pod Al-Alamajn. Dwa miliony ulotek wzywających Egipcjan i Syryjczyków do powstania pozostało w magazynach.

Poza udzieleniem gościny emigrantom z Iraku oraz wypuszczeniem z francuskich więzień arabskich polityków z Maghrebu Hitler nie zrobił nic dla muzułmanów. Mieli jedynie odgrywać rolę V kolumny, a po Stalingradzie również mięsa armatniego. Niestrudzony al-Husajni patronował tworzeniu muzułmańskich dywizji SS na Bałkanach. Dopiero pod koniec 1944 roku, gdy katastrofa III Rzeszy była przesądzona, naziści zdecydowali się na proklamowanie arabskiej niepodległości. Panislamizm przetrwał i tę klęskę. Jeszcze długo po wojnie turyści niemieccy witani byli na Bliskim Wschodzie przyjaznymi okrzykami „Heil Hitler!".

Zaprojektowany sto lat temu w Berlinie islamski dżihad okazał się bombą z opóźnionym zapłonem.

Thomas Edward Lawrence jest jednym z najbardziej przereklamowanych herosów XX wieku. Brytyjskie imperium, mocno już trzeszczące w szwach, potrzebowało jednak człowieka-symbolu. Naturalnego następcy korsarza Francisa Drake'a, kapitana Jamesa Cooka i marszałka Horatia Kitchenera. Bunt pustynnych plemion przeciw Turkom, wzniecony w 1916 roku za podszeptem ententy, nie miał wielkiego znaczenia militarnego. Wbrew legendzie utrwalonej przez obsypany Oscarami film Davida Leana Lawrence odegrał dość podrzędną rolę w bliskowschodnich kampaniach. Nie zdobył Damaszku na czele beduińskiej armii. Gdy jego arabskie przyjaźnie stały się kłopotliwie z punktu widzenia urzędników Foreign Office, „Lew Hidżasu" został ciupasem odwołany do centrali. Z nudów napisał wspomnienia, które okazały się dlań przepustką do nieśmiertelności.

Współcześni naukowcy z przekąsem wypowiadają się o lingwistycznej i archeologicznej wiedzy autora „Siedmiu filarów mądrości". Jego wojenne przygody bledną zaś na tle wyczynów działających w krajach islamu niemieckich agentów. Poświęcenie Oskara von Niedermayera, Wilhelma Wassmussa i innych poszło jednak na marne. Druga Rzesza przegrała, a historię – jak wiadomo – piszą zwycięzcy.

Nieudane prowokacje

Wilhelm II był zawołanym turystą i niepoprawnym showmanem. Najchętniej podróżował prywatnym pociągiem lub na swym luksusowym jachcie „Hohenzollern", na którego maszcie powiewała flaga z napisem „Gott mit uns". Wiosną 1905 roku Europę zelektryzowała wiadomość, że przy okazji śródziemnomorskiego rejsu Jego Cesarska Wysokość raczył zawitać do Tangeru.

Gazety donosiły, że wygłosił tam buńczuczną mowę i wyraził poparcie dla niepodległości Maroka. Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała, że Reise-Kaiser wcale nie palił się do tej akcji. „Wylądowałem, ponieważ pan chciałeś, abym uczynił to w interesie Ojczyzny. Wsiadłem na obcego mi konia, pomimo trudności, jakie sprawia mi w jeździe konnej moje kalekie ramię, po czym koniowi niemal udało się pozbawić mnie życia. Musiałem potem przejechać między hiszpańskimi anarchistami, ponieważ pan tak chciałeś i skorzystać na tym miała pańska polityka" – utyskiwał w liście do kanclerza.

Wizyta była policzkiem wymierzonym Paryżowi, który nie ukrywał swych zakusów na afrykańskie królestwo. Sam Otto von Bismarck wyraźnie wskazywał Francuzom ten kierunek ekspansji, chcąc odciągnąć ich uwagę od spraw europejskich. Uważał, że Druga Rzesza nie powinna wdawać się w kolonialne (i bałkańskie) przepychanki, choćby dlatego że może to skończyć się powstaniem antyniemieckiej koalicji.

Jego następcy byli politykami znacznie mniejszego formatu, a w dodatku żywili przekonanie, że przeznaczeniem mocarstwa jest uprawiać Weltpolitik. Tanger nie był wcale wyskokiem, lecz zaplanowaną przez Berlin prowokacją. Mowę, którą wygłosił Wilhelm, napisał kanclerz Bernhard von Bülow. Wojskowi mieli gotowy plan wojny z Francją. Moment wydawał się dogodny, bo sojusznik Paryża – Rosja – zbierał właśnie baty na Dalekim Wschodzie.

Kryzys skończył się dymisją szefa francuskiej dyplomacji, a na konferencji międzynarodowej w sprawie Maroka okazało się, że Niemcy są izolowani. Niczego ich to nie nauczyło. W lipcu 1911 roku do portu w Agadirze wpłynęła kanonierka „Panther". Tłumaczono to potrzebą ochrony mienia i życia obywateli niemieckich w południowym Maroku (których wcale tam nie było). „Skok pantery", do której wkrótce dołączył lekki krążownik „Berlin", wstrząsnął opinią publiczną. Nie spowodował wybuchu wojny światowej, bo Francuzi i tym razem okazali się ustępliwi, oddając wschodnim sąsiadom część Konga. Agresywne poczynania Niemiec scementowały natomiast sojusz francusko-brytyjsko-rosyjski. Koszmar Bismarcka stał się rzeczywistością.

Pozostało 81% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy