Thomas Edward Lawrence jest jednym z najbardziej przereklamowanych herosów XX wieku. Brytyjskie imperium, mocno już trzeszczące w szwach, potrzebowało jednak człowieka-symbolu. Naturalnego następcy korsarza Francisa Drake'a, kapitana Jamesa Cooka i marszałka Horatia Kitchenera. Bunt pustynnych plemion przeciw Turkom, wzniecony w 1916 roku za podszeptem ententy, nie miał wielkiego znaczenia militarnego. Wbrew legendzie utrwalonej przez obsypany Oscarami film Davida Leana Lawrence odegrał dość podrzędną rolę w bliskowschodnich kampaniach. Nie zdobył Damaszku na czele beduińskiej armii. Gdy jego arabskie przyjaźnie stały się kłopotliwie z punktu widzenia urzędników Foreign Office, „Lew Hidżasu" został ciupasem odwołany do centrali. Z nudów napisał wspomnienia, które okazały się dlań przepustką do nieśmiertelności.
Współcześni naukowcy z przekąsem wypowiadają się o lingwistycznej i archeologicznej wiedzy autora „Siedmiu filarów mądrości". Jego wojenne przygody bledną zaś na tle wyczynów działających w krajach islamu niemieckich agentów. Poświęcenie Oskara von Niedermayera, Wilhelma Wassmussa i innych poszło jednak na marne. Druga Rzesza przegrała, a historię – jak wiadomo – piszą zwycięzcy.
Nieudane prowokacje
Wilhelm II był zawołanym turystą i niepoprawnym showmanem. Najchętniej podróżował prywatnym pociągiem lub na swym luksusowym jachcie „Hohenzollern", na którego maszcie powiewała flaga z napisem „Gott mit uns". Wiosną 1905 roku Europę zelektryzowała wiadomość, że przy okazji śródziemnomorskiego rejsu Jego Cesarska Wysokość raczył zawitać do Tangeru.
Gazety donosiły, że wygłosił tam buńczuczną mowę i wyraził poparcie dla niepodległości Maroka. Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała, że Reise-Kaiser wcale nie palił się do tej akcji. „Wylądowałem, ponieważ pan chciałeś, abym uczynił to w interesie Ojczyzny. Wsiadłem na obcego mi konia, pomimo trudności, jakie sprawia mi w jeździe konnej moje kalekie ramię, po czym koniowi niemal udało się pozbawić mnie życia. Musiałem potem przejechać między hiszpańskimi anarchistami, ponieważ pan tak chciałeś i skorzystać na tym miała pańska polityka" – utyskiwał w liście do kanclerza.
Wizyta była policzkiem wymierzonym Paryżowi, który nie ukrywał swych zakusów na afrykańskie królestwo. Sam Otto von Bismarck wyraźnie wskazywał Francuzom ten kierunek ekspansji, chcąc odciągnąć ich uwagę od spraw europejskich. Uważał, że Druga Rzesza nie powinna wdawać się w kolonialne (i bałkańskie) przepychanki, choćby dlatego że może to skończyć się powstaniem antyniemieckiej koalicji.
Jego następcy byli politykami znacznie mniejszego formatu, a w dodatku żywili przekonanie, że przeznaczeniem mocarstwa jest uprawiać Weltpolitik. Tanger nie był wcale wyskokiem, lecz zaplanowaną przez Berlin prowokacją. Mowę, którą wygłosił Wilhelm, napisał kanclerz Bernhard von Bülow. Wojskowi mieli gotowy plan wojny z Francją. Moment wydawał się dogodny, bo sojusznik Paryża – Rosja – zbierał właśnie baty na Dalekim Wschodzie.
Kryzys skończył się dymisją szefa francuskiej dyplomacji, a na konferencji międzynarodowej w sprawie Maroka okazało się, że Niemcy są izolowani. Niczego ich to nie nauczyło. W lipcu 1911 roku do portu w Agadirze wpłynęła kanonierka „Panther". Tłumaczono to potrzebą ochrony mienia i życia obywateli niemieckich w południowym Maroku (których wcale tam nie było). „Skok pantery", do której wkrótce dołączył lekki krążownik „Berlin", wstrząsnął opinią publiczną. Nie spowodował wybuchu wojny światowej, bo Francuzi i tym razem okazali się ustępliwi, oddając wschodnim sąsiadom część Konga. Agresywne poczynania Niemiec scementowały natomiast sojusz francusko-brytyjsko-rosyjski. Koszmar Bismarcka stał się rzeczywistością.
Pociąg do Bagdadu
Słabość Wilhelma do islamu nie narodziła się w Maroku. Lawrence z Arabii był jeszcze niemowlakiem, gdy w 1889 roku młody cesarz po raz pierwszy stanął u bram Orientu. Podejmowany w Stambule przez Abdulhamida II czuł się jak bohater baśni z tysiąca i jednej nocy. Gość i gospodarz w mig zapałali do sobie sympatią. Sułtan był konserwatystą, nieufnym wobec importowanych z Europy „izmów".
Dziewięć lat później kajzer, zwiedzając Jerozolimę, palnął, że Prusacy powinni brać wzór z Arabów. W Damaszku oddał hołd Saladynowi, pogromcy krzyżowców, po czym zapewnił sułtana i miliony jego współwyznawców rozproszonych na całym świecie, że „po wsze czasy będzie ich przyjacielem". Na Bliskim Wschodzie zaczęła krążyć pogłoska, że Hohenzollern nawrócił się na islam. W liście do swego krewniaka, cara Mikołaja, wyznał: „gdybym przybył tu, nie wyznając żadnej religii, z pewnością zostałbym mahometaninem". I pomyśleć, że jeszcze niedawno ten sam człowiek zabiegał o względy papieża i mienił się przyjacielem katolików!
Nie zważając na proarabskie tyrady kajzera, także syjoniści w osobie Theodora Herzla zaoferowali mu współpracę i antybrytyjski sojusz, jeśli Niemcy poprą osadnictwo żydowskie w Palestynie i wpłyną w tym duchu na sułtana.
Wilhelm postawił jednak na islamską kartę. Utwierdzał go w tym nowy przyjaciel Max von Oppenheim. Ów potomek bankierskiej dynastii, gorliwie odcinający się od starozakonnych korzeni, przesiąkł Orientem do tego stopnia, że w swej rezydencji w Kairze urządził regularny harem. W wolnych chwilach zasypywał niemiecki MSZ raportami, których myślą przewodnią było wprzęgnięcie muzułmanów w rydwan imperialnej polityki Berlina. Baron sformułował też pogląd, który z dzisiejszego punktu widzenia może wydawać się proroczy: „siła uderzeniowa i potencjał demograficzny krajów islamskich nabierze pewnego dnia wielkiego znaczenia dla państw europejskich".