Przekonana, że już nie powoli, ale w nadzwyczaj szybkim tempie staje się biegunem gospodarczym świata. Upewniają ją w tym politolodzy, ekonomiści, spece od studiów cywilizacyjnych. Upewnia najważniejszy człowiek świata Barack Obama, anonsując, że jego administracja właśnie tam widzi splot najważniejszych globalnych interesów. Europa, ba, Ameryka zostają gdzieś z tyłu. Zresztą już dziś lądują na marginesie cywilizacji; na produkowanych w Chinach mapach Pacyfik jest pośrodku; Niemcy, Anglia, Francja ledwo mieszczą się w lewym kącie mapy.
Jaki naprawdę jest potencjał tego świata? Czy kwestia populacyjna podlana tradycjami konfucjanizmu wystarczy, by wygonić europejskie uniwersum na prowincję? Czy w istocie rolę motorów postępu przejmą Hongkong, Szanghaj i Bangkok? Czy ów fascynujący świat architektonicznej gigantomanii stworzy typ człowieka, który podoła odpowiedzialności za przyszłość globu? Trudne pytania i wciąż brak odpowiedzi. Zostają intuicje, obserwacje, strzępy myśli i obrazów z podróży na tamten koniec świata.
Bangkok, moloch. Oficjalnie mieszka tu 10 milionów ludzi. Nieoficjalnie 15 albo więcej. W Tajlandii, jak zresztą wszędzie, wielkie ośrodki miejskie wysysają demograficznie prowincję. Błyskawicznie puchną, bo łatwiej w nich żyć, lżej znaleźć pracę, założyć mikroskopijny interes, jak choćby jednoosobową uliczną garkuchnię. Pełno tego na wschodzie. Rowery z doczepionym straganem zajmują strategiczne pozycje na chodnikach tuż po świcie. Potem, w ciągu dnia, trudno się przecisnąć między handlującymi i klientami. Czasem potrzeba do tego akrobatycznych umiejętności.
W mieście łatwiej żyć. Wszystkim. Urzędnikom, biznesmenom, handlowcom, rybakom, robotnikom budowlanym, może tylko kierowcom ciężko, bo ulice zapchane samochodowym złomem i milionami motorowerów. To w Bangkoku najpopularniejszy środek transportu. Skutery i motocykle rządzą. Co chwila trzeba uskakiwać, by nie dostać się pod koła. Miasto oddycha motoryzacją. Wszędzie pełno spalin. Miasto? Czy można jeszcze mówić „miasto"? A może monstrualny kompleks urbanistyczny z wyrastającymi tu i ówdzie wyspami wieżowców? Beztroskie przemieszanie centrów z przedmieściem?
Brzydkie miasto. Zatłoczone, bezduszne, chaotyczne. Królestwo betonu z przyczepionymi bezładnie neonami i obłażącymi pleśnią tablicami reklam. Wokół plątanina kabli. To lokalny fenomen. Na każdym ze słupów tysiące drutów. Tony przewodów. Prąd, telefon, kablówka. Można mieć wrażenie, że wszystko to prędzej czy później runie na chodniki. Słupy nie wytrzymają, zginą ludzie. Duchota i tłok. Ciżba przepychających się ludzi. O każdej porze dnia i nocy. Ulica nie milknie przez całą dobę. Chodniki nie pustoszeją. Nawet ulewny deszcz nie wygania ludzi z ulic. Wkładają przeciwdeszczowe płaszcze z cienkiej folii i dalej posuwają na tych swoich skuterach. Gdzie? Trudno powiedzieć. Każdy w swoją stronę.