Euforia, jaką wzbudził wśród krytyki filmowej zakończony niedawno Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, nie przysłoniła refleksji, jaka nasuwa się po obejrzeniu prezentowanych w Gdyni filmów. Polscy filmowcy, kiedy chcą, potrafią pokazać światową klasę w dziedzinie realizacji filmów (przede wszystkim arthouse'owych; z poważnym kinem gatunkowym, zapełniającym kinowe sale, będącym probierzem zdrowia kinematografii, wciąż jest u nas bieda). Z drugiej jednak strony nie mogą wyzbyć się „odruchu warunkowego" robienia filmów wpisujących się w określone tendencje polityczne (lub ściślej, polityczno-społeczne), od których zapewne zależy finansowe „być albo nie być" projektu.
Głos na liberałów
Filmy o mniejszościach seksualnych („Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego, „W imię..." Małgorzaty Szumowskiej) tworzone w cieniu politycznej batalii zmierzającej do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich czy dzieła opowiadające o udziale Polaków w zagładzie Żydów („Ida" Pawła Pawlikowskiego), wpisujące się w spór o „przepisywanie historii", zdają się wchodzić w szerszy niż artystyczny kontekst. Dzieła te, mimo swych niekwestionowanych walorów artystycznych, są głosem na rzecz liberalnej strony polskiej (i nie tylko polskiej) sceny politycznej, aktualnie dyktującej tendencje ideowe tak w polskiej kulturze, jak w polityce.
Rzecz jasna nie zabrakło w Gdyni filmów wyraźnie piętnujących „układ" sił – dla prawej sceny politycznej będący przyczyną destabilizacji kraju, tak wewnętrznej, jak i zewnętrznej. „Układ zamknięty" (nomen omen) Ryszarda Bugajskiego, który wcześniej wykrzyczał swój antykomunistyczny protest „Przesłuchaniem", a za rządów PiS zrealizował hagiograficznego „Generała Nila", w jakimś sensie oddał swój głos politycznej opozycji. Od czasu, kiedy PISF (w dużej mierze uzależniony od Ministerstwa Kultury i Sztuki) znacząco wpływa na profil realizacyjny polskiego kina, relacje na linii polityka – kino nie uległy znaczącemu rozluźnieniu, i to mimo wysiłków szefowej instytutu, zmierzających do wywalczenia niezależności. Jednak od zawsze w polskim kinie istniała sytuacja, w której sięganie po te, a nie inne tematy wiązało się nie tylko z samodzielnymi, artystycznymi wyborami filmowców, ale również z polityczno-społeczną koniunkturą panującą zwykle na salonach władzy. Koniunkturą, dzięki której filmowe projekty (zwłaszcza w kwestii finansowej) miały szansę w ogóle powstać. Szczęśliwie jednak, przede wszystkim dzięki talentom polskich filmowców, powstawały dzieła uniwersalne, reprezentujące wysoki poziom tak formalny, jak i intelektualny, wchodzące do kanonu polskiej kinematografii.
Jako że w Polsce od 1945 roku (z małą przerwą w latach 90.) po dziś dzień państwo jest największym i najpoważniejszym producentem filmowym (stąd cała wielkość i cała mizeria polskiej kinematografii), polscy filmowcy od lat zmuszeni są lawirować między Scyllą państwowego mecenatu (wymuszającego na kinie określony, zwykle ideowy kształt) a Charybdą artystycznego wyrazu (również wymuszającego na odpowiedzialnym filmowcu określone, tym razem artystyczne, decyzje). Najwięksi, jak Wajda, Kawalerowicz, Zanussi, dzięki swym niepoślednim talentom strategicznym potrafili „ujeździć" państwowego smoka, realizując filmy na swój sposób oryginalne (mimo że w jakiejś mierze spętane wymogami PRL-owskiego mecenatu). Inni (a imię ich legion) polegali w starciu z systemem, oddając swój talent na usługi władzy lub uciekając w bezpieczne, artystowskie tematy (zapewniające jedynie artystyczną wegetację). Jeszcze inni (jak Polański, Skolimowski, Żuławski) nie potrafili zmieścić się w koniunkturalnej szufladzie i po prostu wybierali emigrację. Jednakże niezaprzeczalną wartością polskiego kina było to, że filmowcy, nawet jeśli „wyczuwali koniunkturę", potrafili w taki sposób zrealizować filmy, że uzyskiwały one wymiar uniwersalnego dzieła sztuki, nawet jeśli stworzone były, w jakiejś mierze, z nie do końca artystycznych pobudek lub nawet pod dyktando państwowego mecenatu.
Agitki i perswazje
Przykłady można by mnożyć. Kiedy w 1960 r. Jerzy Kawalerowicz (szef zespołu filmowego KADR, członek PZPR) zrealizował „Matkę Joannę od Aniołów" według prozy Iwaszkiewicza, jasne było, że zabiera głos w sprawie sporu państwa i Kościoła, który – wbrew przewidywaniom optymistów – wcale nie ucichł po wypuszczeniu z więzienia prymasa Polski przez Gomułkę, a nawet, w cieniu obchodów 1000-lecia Chrztu Polski, w 1966 r., jeszcze bardziej się nasilił. A jednak film Kawalerowicza, bezapelacyjnie mistrza polskiego kina (o którym Martin Scorsese powiedział, że „miał kamerę w głowie"), mimo wyraźnie antyklerykalnej (czy raczej antychrześcijańskiej) nuty, jest bez dwóch zdań arcydziełem Polskiej Szkoły Filmowej, wizualizowanym teorematem na temat ludzkiej natury regulowanej (często z dramatycznym skutkiem) przez dogmaty, dziełem wyznaczającym azymut polskiemu kinu artystycznemu, wyrastającym poza doraźne zapotrzebowanie na antyklerykalną agitkę.
Kiedy Andrzej Wajda w 1958 r. z pewnością nie bez błogosławieństwa władz sięgał po powieść Andrzejewskiego „Popiół i diament" przedstawiającą bezcelowość zbrojnego oporu wobec władzy ludowej, zrealizował film wieloznaczny, w którym śmierć młodego akowca na śmietniku była mitotwórczym lamentem nad polskim patriotyzmem, mordowanym w kazamatach UB. Kiedy zaś niespełna dekadę później Wajda sięgnie po „Popioły" Żeromskiego, by – na życzenie dysydentów – rozprawić się wreszcie z mrzonkami o wolności Polski, wywalczonej z pomocą Zachodu, powstanie znów film niejednoznaczny, w którym postać Cesarza Wszystkich Francuzów oślepiającego swym blaskiem konających w śniegach Rosji ułanów bardziej przypominać będzie wschodnich genseków niż zachodnich satrapów. Wajda, o którym Andrzej Żuławski – naonczas drugi reżyser „Popiołów" – powiedział, że ten posiadł dwa talenty: artystyczny (którego mu zazdrości) i polityczny (którym gardzi), wbrew opinii wielu dzisiejszych krytyków, mimo widocznego koniunkturalizmu, potrafił stworzyć kino głęboko autorskie, nawet jeśli naznaczone motywem niemocy wobec brutalnej siły, to wciąż odznaczające się niepodważalnymi walorami formalnymi, wchodzące w dialog z tym, co najlepsze w ówczesnym kinie światowym.