Polacy też swoją piłkę mają

W każdej cywilizacji potrzebna jest sprawność fizyczna. Na ścianach prehistorycznych jaskiń znajdziemy wizerunki łuczników, biegaczy czy narciarzy. Nawet dzisiaj w plemionach afrykańskich czy amazońskich rytuały inicjacyjne wiążą się często z ćwiczeniami fizycznymi.

Publikacja: 18.10.2013 18:20

Wojciech Lipoński, anglista i etnolog sportu

Wojciech Lipoński, anglista i etnolog sportu

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski Bartosz Jankowski

Red

Ile godzin spędza pan przed telewizorem, oglądając np. Ligę Mistrzów?



Wojciech Lipoński, anglista i etnolog sportu:

Zaskoczę panią. Nie znoszę futbolu, choć to piękna gra. Uległa jednak całkowitej demoralizacji i przynajmniej w trzech płaszczyznach niszczy tkankę społeczną – chodzi o chuligaństwo, by nie powiedzieć: bandytyzm, o korupcję i zrywanie więzi międzyludzkich. Kiedyś było tak, że chłopak dorastał na konkretnym podwórku w konkretnym mieście i kraju, trafiał do drużyny, z którą mógł się utożsamić. Czuł się reprezentantem sąsiadów, kolegów, nauczycieli... A teraz? Mamy transfery oparte wyłącznie na przetargowej sile pieniądza. Obawiam się jednak, że odwrotu już nie ma... Piłka nożna to w pewnym sensie sport utracony na zawsze. Cóż, w XVI wieku w Anglii jedno z najgorszych przekleństw brzmiało: „Ty nędzny piłkarzu".



A może jakieś znaczenie ma fakt, że nie jest pan wyłącznie kibicem teoretykiem, ale aktywnie uprawiał pan sport, ba, pojechał pan na olimpiadę do Tokio?



W dzieciństwie nie odznaczałem się szczególną sprawnością fizyczną. Miałem kłopoty ze zdrowiem po wypadkach, którym dwukrotnie uległem. Do tego przeszedłem zapalenie opon mózgowych. Postanowiłem jednak zostać lekkoatletą, biegaczem. Rehabilitacja trwała siedem lat. Kilka miesięcy spędziłem przed lustrem, z zastępującymi hantle kamieniami w rękach, ucząc się podczas biegu w miejscu koordynacji pracy rąk i nóg (kamienie wymuszały swą masą regularność ruchu). Hodowałem i zjadałem codziennie kiełki pszenicy, bo gdzieś przeczytałem, że Amerykanie wyprodukowali z nich witaminę E (wtedy nie było jej w aptekach). Woziłem je ze sobą wszędzie, złośliwi koledzy nadali mi przezwisko Kiełek.

I co...?

Aż do chwili, gdy pojawiłem się w dresie młodzieżowego reprezentanta Polski. Po ostrych treningach rzeczywiście dotarłem do olimpiady (a nie paraolimpiady), mimo że byłem półinwalidą. Czułem się zwycięzcą, choć niczego w Tokio nie zwojowałem, siedząc na ławce rezerwowych. Za to rok później pojechałem na bardzo ważny mityng do Zurychu, gdzie miałem wziąć udział w tzw. biegu B, dla młodych, nieopierzonych „szczawików". Tymczasem okazało się, że jeden z biegaczy „biegu A" dla mistrzów nie dojechał i trzeba go było zastąpić. My, młodzi, pociągnęliśmy zapałki i padło na mnie. Przybiegłem na metę i okazuje się, że zająłem pierwsze miejsce ex aequo z mistrzem Imperium Brytyjskiego. Boże, co to za uczucie, widzieć mistrza olim- pijskiego Mike'a Larrabe'a, który stoi niżej na podium! A tak było.

Zakończywszy karierę zawodniczą, zajął się pan sportem w inny sposób, wprowadzając do Polski nową dziedzinę nauki: jego etnologię.

Nie obyło się bez komplikacji. Byłem stażystą w Katedrze Literatury Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zatrudnionym na rok. Postanowiłem napisać doktorat o relacjach między sportem a literaturą i sztuką w kulturze. I wtedy kierownictwo katedry, mające w pamięci słynny felieton Daniela Passenta z „Polityki", w którym wyśmiewał się z niepoważnych – jego zdaniem – dziedzin nauki, postawiło mi ultimatum: albo zmienię temat pracy, albo nie przedłużą mi stażu. Zdecydowałem, że nie ulegnę. Nie przysłużył mi się także fakt, że wtedy właśnie „Tygodnik Powszechny" opublikował obszerny, pozytywny komentarz do mojego artykułu, krytykującego władze za antyhumanistyczną politykę wobec sportu. Pozytywny komentarz w „TP" nie był wówczas mile widziany na uczelniach, a działo się to pamiętną wiosną 1968. Wcześniej niespecjalnie interesowało mnie to, co działo się wówczas na uczelniach. Teraz przyszedł do mnie jakiś człowiek, nie przedstawiając się specjalnie, z szeregiem propozycji.

Mianowicie?

Partia prowadziła wtedy szeroką akcję propagandową, która miała udowodnić, że nie wszyscy studenci strajkują, że jest jeszcze „zdrowa, polska młodzież". Doskonale się do takiej akcji nadawałem: olimpijczyk, młody naukowiec, mówiący językami obcymi... Mogłem zostać na UAM wbrew moim przełożonym, gdybym się zgodził na taką rolę. Odmówiłem – i wszystko się posypało: straciłem pracę na uniwersytecie, na następną olimpiadę już nie pojechałem, choć byłem w najlepszym dla sportowca wieku. Pamiętając o całej dwuznaczności środowiska PAX-owskiego, muszę powiedzieć, że pozwoliło mi ono wtedy przetrwać: miałem gdzie publikować i zarabiać pieniądze. Na uniwersytet wróciłem po czterech latach – obroniwszy doktorat, w którym znalazł się zarówno rozdział poświęcony brytyjskiemu malarstwu jeździeckiemu, jak i amerykańskiej tzw. literaturze ulicy, walki i ringu, do której zalicza się m.in. Hemingwaya i Londona... A potem były już kolejne książki. I studenci, których staram się uczyć, że sport nieodmiennie wiąże się z kulturą.

Dziedzina, którą się pan zajmuje, jest niezwykle rozległa, bo chyba nigdy i nigdzie nie pojawiła się cywilizacja, która nie znała sportu.

W każdej cywilizacji potrzebna jest sprawność fizyczna. Na ścianach prehistorycznych jaskiń znajdziemy wizerunki łuczników, biegaczy czy narciarzy. Nawet dzisiaj w plemionach afrykańskich czy amazońskich rytuały inicjacyjne wiążą się często z ćwiczeniami fizycznymi. Oczywiście, nie nazywają tego sportem. Ale w starożytnej Grecji także nie używano tego pojęcia. Mówiono: „athleticos", co wiązało się z wysiłkiem mięśni, albo „agones", co oznaczało współzawodnictwo (notabene „agonia" ma dokładnie ten sam źródłosłów i oznacza zmaganie się – tym razem ze śmiercią).

To skąd wzięło się słowo „sport"?

Z łaciny. A potem zostało oswojone przez angielszczyznę. Kiedy imperium rzymskie zaczęło słabnąć i miastom nie wystarczała już ochrona legionistów, zaczęto budować fortyfikacje (wcześniej z wyjątkiem miast granicznych były rzadkością). Teraz w obrębie ciasnych murów zabrakło miejsca na dotychczasowe rozrywki – przeniesiono je więc na zewnątrz. Słowo „sport" wzięło się od „dis-porta", gdzie „dis" oznaczało przesunięcie z jednego miejsca na inne, „poza", „porta" zaś – bramę. W językach romańskich rozwijało się na różne sposoby: diporto, deporte, disporto... Z kontynentu przedostało się na Wyspy Brytyjskie w 1066 roku wraz z Normanami i WilhelmemZwycięzcą. I dalej się przekształciło w procesie tzw. afetyzacji, najpierw w sporte, potem z braku akcentu na „e" w sport. W XV-wiecznym poemacie arturiańskim pada zdanie: „Gdy wzięli się za sport (sporte) w zamkowej sali, króla, by im sędziował, zawołali" (chodzi o dworzan grających w kręgle, którzy pokłócili się o wynik). To najstarszy zapis tego słowa. Szekspir wykorzystał je 124 razy! Zrobił coś więcej: wprowadził pojęcie „fair play" (w sztuce „Król Jan" – jeszcze nie w kontekście sportu, ale kultury rycerskiej: chodzi o posła, który boi się, że za przyniesienie złej wiadomości straci głowę, prosi więc, by potraktowano go „fair play"; przy czym w żadnym z pięciu tłumaczeń tego dramatu na polski pojęcie to się nie pojawia, jakby nie było godne Szekspira). Pamiętajmy przy tym, że w angielszczyźnie słowo „sport" ma bardzo szeroki zasięg: odnosi się np. do polowania, a jeszcze przed stu laty do tańców, baletu albo teatru...

Na ile nasz współczesny stosunek do sportu wiąże się jeszcze z tym, co kojarzy nam się ze starożytną Grecją, a do czego starał się powrócić baron de Coubertin, twórca nowoczesnego ruchu olimpijskiego?

Mam teorię, której nie potrafię jednak udowodnić za pomocą konkretnych źródeł, że idea zespolenia wychowania moralnego, duchowego i fizycznego przeniknęła do Grecji z Bliskiego Wschodu podczas wojen perskich. Krótko potem pojawia się słynne greckie pojęcie „kalos kagathos" – piękny i dobry. Najstarszym znanym z imienia „sportowcem" jest przecież Gilgamesz! W poświęconym mu poemacie znajdziemy opis pojedynku zapaśniczego, który stoczył ten mityczny wódz. Zanim zaczęły powstawać gimnazjony, nad Tygrysem i Eufratem istniały już ich pierwowzory, zwane zurkhanehami, czyli „domami siły".

To rzeczywiście bliskowschodnie wzorce...

Faktem jest natomiast, że greckie rozumienie sportu okazało się najbardziej wpływowe. Nic dziwnego, w starożytnej Grecji było około 160 rodzajów igrzysk sportowych. Na samym tylko Cyprze – sześć.  Ogromnym szacunkiem społecznym cieszyli się zwycięzcy igrzysk olimpijskich, istmijskich, pytyjskich, nemejskich... Zwycięzcy najważniejszych igrzysk, w tym olimpijskich, otrzymywali w nagrodę odę i posąg w specjalnej alei. Oczywiście dotyczyło to wyłącznie mężczyzn, na igrzyskach olimpijskich kobiety nie mogły być nawet widzami (choć mogły w swoim imieniu wystawić np. woźnicę z kwadrygą). Jednak rok po Olimpiadzie, poświęconej Zeusowi, organizowano igrzyska dla kobiet, tzw. Heraje. Tam nagrodą dla zwyciężczyni był portret malowany na desce, który wieszano na ścianach świątyni Hery. Niestety, żaden się nie zachował, ale na kolumnach znajdują się jeszcze ślady po gwoździach, na których wisiały.

Pamiętajmy jednak, że obok greckich funkcjonowały w starożytnej Europie porównywalne skalą igrzyska celtyckie, starsze od olimpijskich. Ich tradycje zniszczyli swymi podbojami Rzymianie. W poemacie irlandzkim sprzed 2 tysięcy lat jego główny bohater o imieniu Cuchulein uprawia gry piłkarskie, rzuca oszczepem, ba, stosuje w walce zasadę fir fer – co oznacza postępowanie szlachetne. Kto wie, czy stąd właśnie nie zaczerpnął inspiracji Szekspir (Celt po babce) dla swojego fair play?

Pamiętając o konserwatyzmie współczesnego Iranu, trudno uwierzyć, że przed kilku tysiącami lat ten rejon świata był kolebką sportu.

Kiedy pojechałem do Iranu jako ekspert UNESCO (organizacja ta przed kilkunastu laty doszła do wniosku, że sport jest takim samym dziedzictwem ludzkości jak zabytki architektury czy piśmiennictwa), byłem urzeczony tamtejszymi tradycjami kulturowymi.  Czy wie pani, że kandydat na władcę Mezopotamii czy Persji musiał na oczach potencjalnych poddanych przebiec kilkadziesiąt, może nawet sto kilometrów? Bieg sprawdzał jego kompetencje. Proszę sobie wyobrazić irański gimnazjon, zurkhaneh, którego historia sięga czasów Gilgamesza. Do budynku przypominającego meczet, ozdobionego cudnymi arabeskami, prowadzi niskie wejście – wchodząc, musimy pochylić głowę przed tradycją. Na środku, między siedzeniami dla widzów – arena. Ćwiczenia nie zawsze przypominają te, do których jesteśmy przyzwyczajeni, np. irańskie podnoszenie ciężarów polega na tym, że bierze się do rąk dwie płaskie, ciężkie płyty z drewna bądź metalu, z uchwytami dla rąk pośrodku, i w pozycji leżącej wykonuje się nimi ruchy w różnych płaszczyznach. Pięknie wyglądają ćwiczenia z łukiem przypominające taniec. Temu wszystkiemu towarzyszy bez przerwy rytmiczna muzyka, dla Europejczyka bardzo drapieżna, egzotyczna, a także recytacje przypominające dzieje Gilgamesza. W teksty o Gilgameszu wplatane są bieżące komendy i komentarze tego, co dzieje się na arenie. Zurkhaneh to nie tylko atrakcja turystyczna. W Iranie działa ok. 3600 takich obiektów, swoistych klubów sięgających tradycją kilku tysięcy lat.

No tak, ale z tego systemu wykluczone są kobiety.

Powoli się to zmienia. Przypomnijmy sobie olimpiadę w Pekinie: po raz pierwszy wzięły w niej udział zawodniczki irańskie. Oczywiście, biegały w strojach przypominających trochę piżamy, ale nie przesadzajmy: przed stu laty Europejki grały w tenisa w sukniach do kostek. Iranka Laleh Sedih zdobyła międzynarodową licencję kierowcy wyścigowego – uznaną w Iranie. Przyznać jednak trzeba, że rzadko zobaczyć ją można na tamtejszych torach – sędziowie jak mogą starają się utrudnić jej starty, wynajdując w jej samochodzie np. usterki techniczne...

Żyjemy w epoce globalizacji, w której spotykają się różne filozofie sportu. Co je łączy, a co dzieli?

Sport w każdej cywilizacji zawiera trzy elementy: ludyczny, sprawnościowy i emulacyjny, czyli rywalizacyjny. Ale nie wszędzie  muszą występować w tych samych proporcjach. Np. plemiona afrykańskie nie są zazwyczaj skupione na elemencie współzawodnictwa, natomiast ważną rolę odgrywa element ludyczny i sprawnościowy, a sport mocno wiąże się z tańcem. Z kolei kultura inkaska stworzyła jeden z najbardziej skomplikowanych systemów emulacyjnych w historii sportu.  Palin – do dzisiaj narodowa gra w Chile i Peru – na pierwszy rzut oka przypomina hokej na trawie. Dwie kilkunastoosobowe drużyny przemieszczają piłkę po zygzakowatym torze, według trudno zrozumiałych dla nas, nader skomplikowanych zasad.

Nastawiony na współzawodnictwo Zachód różni się wyraźnie od Dalekiego Wschodu, gdzie ćwiczenie fizyczne jest zarazem ćwiczeniem duchowym, a konkurent czasem w ogóle nie jest potrzebny. Kyudo to dalekowschodnie łucznictwo, w którym nie strzela się o zwycięstwo czy punkty. Polega to na tym, że osobnik ćwiczący z ponaddwumetrowym łukiem stoi  przed papierową tarczą, gołą, bez zaznaczonych punktów, doskonaląc koncentrację, precyzję, opanowanie ciała. To w pewnym sensie ewaluacja własnego życia.

A co my, Polacy, wnieśliśmy do etnologii sportu?

Odpowiedź na to pytanie musi zawierać ogromny ładunek żalu, bo w odróżnieniu od wielu innych narodów zaprzepaściliśmy nasze – bardzo bogate – tradycje sportowe. Większość sportów świata (nie wszystkie, bo siatkówka czy koszykówka zostały stworzone sztucznie) wyrasta z religii i ma korzenie w ludowych obyczajach. Chłopi norwescy skakali z górki na nartach, a teraz to sport olimpijski. Szkoci suwali kamieniami po lodzie, a dziś mamy olimpijski curling. Sportowy geniusz narodu polega na tym, że potrafi lokalną tradycję przekształcić w międzynarodową formę zabawy czy współzawodnictwa.

Powstałe w 1884 w Irlandii gaelickie Stowarzyszenie Atletyczne przypominało trochę nasze Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół". Tyle tylko że Irlandczycy kultywowali sporty celtyckie – przeciwstawiając je wpływom brytyjskim. My wyszliśmy z założenia, że nie warto promować tego, co nasze. Po co, skoro jest już angielska piłka nożna, jest już niemiecka piłka ręczna? W ten sposób sprowadziliśmy się do pozycji biernego odbiorcy cudzych idei. To zabrzmi wywrotowo, ale nasze pierwsze stowarzyszenia gimnastyczne i sportowe w XIX w. były pod tym względem antypatriotyczne, snobistyczne, zapożyczały się u obcych, zamiast kultywować własną tradycję. A wie pani, gdzie nauczyliśmy się grać w piłkę ręczną? W niemieckim obozie jenieckim w Szczypiornie pod Kaliszem, gdzie pod koniec I wojny światowej zamknięto legionistów. Naszymi pierwszymi instruktorami byli niemieccy wachmani...

O jakich polskich sportach zapomnieliśmy i właściwie nie mamy o nich pojęcia?

Przykłady znajdzie pani już u Kadłubka czy Długosza. Najstarszym polskim sportem był tzw. rochwist – wyścig konny bądź pieszy, do pala z wieńcem, który wbijano na szczycie góry bądź stawiano u wylotu wąwozu.  Długosz opisuje takie zawody w podkrakowskiej Dolinie Prądnika (notabene doszło wtedy do pierwszego faulu w dziejach sportu polskiego, jeden z konkurentów wysypał bowiem część doliny żelaznymi kolcami, żeby okulał koń przeciwnika; sprawę odkryto i nieuczciwy zawodnik stracił głowę). Ostatni rochwist rozegrano w 1944 roku w Laskowicach pod Wrocławiem, na terenach wówczas niemieckich, gdzie  polscy autochtoni przechowywali tę tradycję od średniowiecza. Uznaliśmy tych ludzi za... Niemców – i wygnaliśmy ich do ich rzekomego Vaterlandu. A wzgórze, na którym tradycyjnie, od stuleci, wieszano wieniec, wyrównano spychaczami i wybudowano prawie dokładnie w tym miejscu fabrykę Jelcza... Tradycję – dosłownie – rozwaliliśmy buldożerami.

Inną opowieścią o zapomnieniu własnej tradycji jest palant. Niektórzy uważają, że pierwotna wersja tego, co znamy jako amerykański baseball, narodziła się na ziemiach polskich. Palant miałby według tej teorii trafić do Ameryki z pierwszymi polskimi emigrantami już w Jamestown w 1607. Palant występował u nas co najmniej w czternastu wariantach, np. z galeniem albo bez galenia. „Galić" to czasownik oznaczający rzucanie piłką, którą w dawnej Polsce nazywano gałą bądź gałką. Palant z galeniem, czyli rzucaniem piłki, tak by przeciwnik mógł ją z lotu wybić w pole, przypomina baseball. Palant bez galenia polega na tym, że sami podbijamy piłkę ręką, a potem uderzamy w nią kijem.

Z kolei Zygmunt III uwielbiał grać w piłkę-chwytkę. Rzucało się piłkę, wywoływało imię gracza, który musiał ją chwycić i w podobny sposób rzucić, wywołując imię kolejnego gracza.

Czy sporty te również zostały utracone na zawsze?

Niekoniecznie. Niedaleko Wrocławia znajduje się Wschowa, urocze miasteczko o historii sięgającej średniowiecza i znakomicie działającym samorządzie. Tutejszy burmistrz zwrócił się do mnie o pomoc w stworzeniu we Wschowie parku dawnych polskich sportów i gier tradycyjnych. W Europie istnieją dwa takie parki, w duńskim Gerlev, gdzie są stanowiska, boiska i sprzęt do gier, czy w belgijskim Zemst. Może i w Polsce uda się taki projekt? Pokazalibyśmy np. kręgle, w które uderza się nie kulą, ale toczoną po krzywym torze półkulą, albo beugelen, kamienne kule, które popycha się rodzajem wideł.

Zresztą, już możemy pochwalić się pewnym sukcesem. Zakład Etnologii Sportu i Olimpizmu na AWF w Poznaniu stara się przypomnieć i wypromować tzw. pierścieniówkę – grę, która przypomina siatkówkę, przy czym siatka ma trzy otwory (jeden o średnicy siedemdziesięciu centymetrów, dwa półmetrowe), gra się nie nad siatką, ale poprzez siatkę! Trudno nam było znaleźć zakład, który zgodziłby się produkować takie siatki. Tym większa chwała państwu Mariannie i Andrzejowi Podszusom z wytwórni siatek w Węgrowie, dzięki którym siatki do pierścieniówki można już kupić w polskich sklepach sportowych. Dwa lata temu dostałem kanadyjską encyklopedię stu najciekawszych sportów świata. I wyobraźcie sobie, że jest tam wymieniona polska pierścieniówka!

Ale po co to wszystko, skoro miliony i tak oglądają piłkę nożną?

Sportowi grozi dziś globalizacja i standaryzacja, ograniczenie się do kilkudziesięciu sportów międzynarodowych, takich jak piłka nożna, boks czy siatkówka, które na całym świecie wyglądają niemal dokładnie tak samo. Musimy sport zdywersyfikować. W mojej „Encyklopedii sportów świata" znalazło się 3200 dyscyplin. Niestety, nie wszystkie się zmieściły, na prywatnej liście mam ich już blisko 8 tysięcy. Wyobraźmy sobie, co będzie, gdy ludzie do nich powrócą. Będzie ich zbyt wiele, by do wszystkich wkroczyła komercja. Znów będziemy uprawiać sport dla przyjemności, nauki i wewnętrznego rozwoju.

Prof. Wojciech Lipoński jest anglistą i etnologiem sportu, wykładowcą Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Opublikował m.in. „Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich" (2001, trzy wydania) i „Encyklopedię sportów świata" (2001). Niedawno nakładem PWN ukazała się jego najnowsza książka pt. „Historia sportu".

Ile godzin spędza pan przed telewizorem, oglądając np. Ligę Mistrzów?

Wojciech Lipoński, anglista i etnolog sportu:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji