Zawróceni i nawróceni

Książka Dariusza Gawina nie jest, jak zastrzega autor, historią polityczną PRL. Ale nie sposób będzie napisać takiej historii bez odwoływania się do „Wielkiego zwrotu”

Publikacja: 18.10.2013 18:10

Wiec na placu Defilad, 24 października 1956. To od Października dla wielu polskich inteligentów zacz

Wiec na placu Defilad, 24 października 1956. To od Października dla wielu polskich inteligentów zaczęło się odchodzenie od komunizmu. Fot. Andrzej Zborski

Foto: Fotonova

Do dziś uderza wyliczanka Miłosza, który w jednym z esejów „spłaszczył" dzieje do dinozaura, krucjat, maszyny parowej i wyborów, wykpiwając upraszczające widzenie dziejów jako prostego progresu. Dodajmy, że mieszkający w Stanach pisarz nie odnosił się w tym sarkastycznym fragmencie do curriculum komunistycznej szkoły, lecz do wizji, jaką częstowany był uczeń typowego kalifornijskiego college'u, chcąc pokazać, jak Hegel i jego następcy przeorali myślenie o przeszłości: płytko może, lecz szeroko.

Czy polskie powojenne dążenia do wolności na poziomie podręcznika dla szkoły średniej, wypowiedzi wykładowcy, przewodnika czy dyplomaty, zwracającego się do grupki życzliwych cudzoziemców, nie brzmią trochę jak parafraza Miłosza? „Prymas w Komańczy. Demonstracje w Poznaniu, Październik i wiec na Politechnice. Zamknięcie »Po Prostu«, Klub Krzywego Koła, »komandosi«, list Kuronia i Modzelewskiego. Marzec, golędziniacy, agresja na Czechosłowację. Grudzień, »taternicy«, KOR i KPN, papież, Sierpień – a potem to już zaraz wolność".

Że nie było tak prosto, pokazuje bodaj każda solidna książka traktująca o polskiej historii najnowszej. Historyk idei Dariusz Gawin, autor „Wielkiego zwrotu", zdołał jednak, zachowując dystans, jaki przystoi twórcy syntezy, ukazać wielość postaw, zajmowanych – tak chyba można ująć ramy czasowe tej pracy – między dwoma Czerwcami, 1956 i 1976.

Lewica, czyli kto?

Warto może w jednej kwestii nie zgodzić się już na wstępie z autorem. Dariusz Gawin zastrzega się stanowczo, że zależało mu na opisaniu „historii ewolucji polskiej myśli politycznej i społecznej w kierunku samoorganizacji", nie zaś „dziejów społeczeństwa obywatelskiego" czy, tym bardziej „historii lewicy antytotalitarnej". Zgoda: nie jest „Wielki zwrot" historią opozycyjnych inicjatyw politycznych lat 1956–1976 sensu stricto. Zarazem jednak za sprawą autorskiej dociekliwości, hermeneutycznego niemal dociekania głębokich znaczeń ówczesnych wypowiedzi i manifestów jest to praca dająca o tych inicjatywach (czy przynajmniej lwiej ich części) znacznie lepsze wyobrażenie niż dotychczasowe usiłowania syntez o znacznie śmielszych tytułach.

Owszem, dociekliwe badanie „ruchu myśli zapisanego w tekstach" jest swoiste dla warsztatu historyka idei. Zarazem jednak nawet w obrębie tej gildii i specjalizacji nieczęsto można spotkać się z tak – ująłbym to – niezmordowanym niezadowoleniem z powierzchownych interpretacji znanych już tekstów, od publicystyki „Więzi" po pisma Jana Strzeleckiego, gotowością do odkrywania w nich tego, co stanowi o ewolucji postaw. Zasługuje to na odnotowanie tym bardziej, że autor – laureat Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego, współtwórca Muzeum Powstania Warszawskiego – zwykł odwoływać się do nieco innych tradycji i autorów niż ci, których w swojej najnowszej książce stara się zrozumieć. To dowód na to, że nawet w bardzo plemiennych czasach udaje się wyjść poza własne opłotki.

Na przytoczenie zasługuje jeszcze jedno zastrzeżenie autora, który pisząc, „o kim nie jest ta książka", wymienia szereg formacji współtworzących społeczeństwo obywatelskie i stanowiących rusztowanie dla różnych form oporu: od najpotężniejszej, czyli Kościoła katolickiego, poprzez najróżniejsze instytucje i wspólnoty działające przy Kościele (od KUL przez „Znak" i sieć KIK po duszpasterstwa), aż po niezależne środowiska harcerskie, wiejskie, akowskie, wreszcie grupy świadomie wybierające działalność polityczną, na czele z „Ruchem".

To, co pozostaje i stanowi przedmiot refleksji autora, to gwiazdozbiór bardzo bogaty – od redakcji „Po Prostu" i założycieli Rewolucyjnego Związku Młodzieży czy efemerycznego Klubu im. Karola Marksa przez środowisko warszawskiej „Więzi", z drugiej zaś strony – „poszukiwaczy sprzeczności", aż po autorów-instytucje, których książki (jak „Rodowody niepokornych" Bohdana Cywińskiego) czy pasje intelektualne (jak w przypadku Leszka Kołakowskiego) stanowiły zaczyn i drogowskaz dla całych środowisk.

Powiedzieć o obu tak zakreślonych zbiorach, że są niejednolite, to mało. W obu dostrzec można wielość dróg, czasem tylko lekko rozbieżnych, czasem biegnących w zupełnie różnych kierunkach. Nie stanowią też one w żadnym razie zbiorów zamkniętych czy wykluczających się: pomijając już indywidualne wolty i konwersje, wiadomo, jak ochoczo wychowankowie „Czarnej Jedynki" i absolwenci KUL zasilali szeregi KOR. Skoro tak, to nie jest bezzasadne pytanie, co posłużyło za kryterium wyboru środowisk, o których traktuje książka.

Owszem, „Wielki zwrot" traktuje w znacznej mierze o wyzwalaniu się z ideologii i mentalności marksistowskiej, o leczeniu trudno gojącego się heglowskiego ukąszenia – i o poszukiwaniu w związku z tym nowego aparatu pojęciowego, który okaże się wystarczająco plastyczny i precyzyjny, żeby opisać nim PRL-owską „miazgę". To doświadczenie Jacka Kuronia (który może najpełniej w tym gronie i najbardziej niezmordowanie przepracowywał przez całe życie swoje widzenie świata) i jego wychowanków – ale już nie ludzi ze środowiska ówczesnej „Więzi", Anny Morawskiej czy Andrzeja Wielowieyskiego.

Czyżby kryterium doboru badanego podmiotu była zatem sama, choćby taktyczna „akceptacja rzeczywistości", próby działania w ramach i w warunkach gomułkowskiego PRL? Tak mogłoby się wydawać – ale przecież warunek ten, z jednej strony, spełnia znaczna część środowisk, które autor postawił poza obszarem swoich dociekań, z drugiej – PRL-owski (nie)ład polityczny i prawny coraz śmielej kwestionowali, a z czasem usiłowali demontować najpierw Kuroń i Modzelewski, potem zaś – środowiska skupione wokół „komandosów" i Komitetu Obrony Robotników.

Nie idzie więc o podział na realistów i nieprzejednanych – a chyba i przywoływana wielokrotnie przez Dariusza Gawina „gotowość do refleksji nad samoorganizacją społeczną" nie może być traktowana jako wyróżnik. Nie brakowało jej w kręgach kościelnych czy harcerskich, nie była też chyba najważniejszym motywem refleksji wszystkich opisywanych osób i środowisk, choć wiele poświęcało jej uwagę. Jak się wydaje, głównym podmiotem książki jest jednak nieznośnie proteuszowa, wymykająca się nawet imadłom i pęsetom historyka idei formacja warszawskiej (z niewielkimi wyjątkami) inteligencji lewicowej – czy lewicującej.

W najmniejszym stopniu nie czynię z tego autorowi zarzutu i w pełni podzielam intuicję, która kazała zestawić mu krąg swoich bohaterów właśnie z tych, a nie innych postaci: tak, Jan Olszewski z roku 1956 i Jan Józef Lipski, Leszek Kołakowski i Ryszard Turski, Karol Modzelewski i (na prawach ideowego sympatyka) Juliusz Mieroszewski, Aleksander Smolar z roku 1976  i Bohdan Cywiński to oczywista konstelacja. Nie brak w książce Gawina żadnego nazwiska (z wyjątkiem może – ale to rzecz do dyskusji – trockisty i badacza masonerii Ludwika Hassa), żadne też nie robi wrażenia „doklejonego", przypisanego arbitralnie.

Chcę jedynie zwrócić uwagę na to, jak piekielnym wyzwaniem pozostaje dla nas – także przy opisie bardzo swoistej PRL-owskiej rzeczywistości społecznej – definiowanie „lewicowości" i „prawicowości": nadal, mimo wielokrotnie a przedwcześnie otrąbionej śmierci wyrazistych nurtów ideowych robimy to z zapałem, a zarazem w znacznej mierze indukcyjnie, gromadząc poszczególne przypadki i nadając im cechy jednorodnego zbioru.

Nieobecni

Skoro zaś mowa o dwóch zbiorach, choćby i podzielonych półprzepuszczalną membraną, współtworzących polskie środowiska niezależne między Czerwcem a Sierpniem, nasuwa się, na prawach dygresji, myśl o „świecie nieprzedstawionym": o hipotetycznej książce bliźniaku, która mogłaby towarzyszyć w przyszłości na półkach „Wielkiemu zwrotowi" i która traktowałaby choćby o wszystkich środowiskach, których Gawin postanowił nie obejmować swoją analizą. O, nazwijmy to bardzo roboczo, „nielewicy", na którą składałyby się: Kościół i środowiska w jego orbicie, byli akowcy, harcerze... Pytanie, jak taka książka miałaby być zatytułowana. „Wierne trwanie"? I w istocie czy w ogóle dałoby się ją napisać?

To pytanie, naturalnie, nie tyle o wyzwania czysto warsztatowe (których by nie zabrakło), ile o uderzającą dysproporcję, z jaką mamy do czynienia, kiedy patrzymy na dzieje powojennego oporu i sprzeciwu: nazwisk, pism i gestów po stronie środowisk, które opisał Dariusz Gawin, wydaje się znacznie więcej. Czy tak jest rzeczywiście i czy rachunek sławy przekłada się na rachunek dokonań? To ważkie pytanie, którego w żadnym razie nie da się załatwić odmownie lamentami nad „lepszym PR", jaki miałyby sobie zapewnić środowiska bliższe lewicy.

Nie o tym chciałbym rozpocząć rozmowę, lecz o tym, jak „uparte trwanie polskości" (by sięgnąć po skrzydlatą frazę Tadeusza Łepkowskiego), będące zasługą nieodnotowanych pewnie nigdzie, oprócz niszowych wydawnictw monograficznych IPN, drużynowych, nauczycieli czy proboszczów, utrwalone zostało przez historiografię – i czy możliwe jest tu wyważenie szal zasług?

Pytając zaś dalej: czy ta postawa raczej zachowawcza niż rewolucyjna, skupienie się raczej na pracy organicznej niż na poszukiwaniu nowych formuł działania, stanowiła wybór – czy była reakcją na doświadczenie represji stalinowskich, które „nielewicy" dotknęły nieporównanie bardziej boleśnie? Zresztą nie tylko stalinowskich: mając przed oczami „Wielki zwrot", w którym wspomina się o tak istotnym dla środowisk „komandosów" wymiarze więzi osobistych, znaczeniu kręgu towarzyskiego, w którym zaangażowanie polityczne było nie do odróżnienia od przyjaźni, znając z wielu relacji urodę i wielobarwność tamtych związków – sięgam na prawach epigrafu po cytat z najnowszej „Karty" (nr 76), w której opublikowano zapiski przedwojennego starosty i powojennego społecznika Eugeniusza Nowakowskiego.

Pod datą 17 marca 1958 r. notuje on: „Niedawno odbyło się przyjęcie z okazji imienin jednego z przywódców Stronnictwa Narodowego z okresu okupacji niemieckiej. Oprócz siedmiu członków rodziny było jeszcze siedem osób znajomych. W pewnej chwili zjawia się przedstawiciel władzy ludowej i pyta gospodarza, czy ma pozwolenie na zebranie. Ten informuje, że odbywa się u niego przyjęcie imieninowe dla rodziny i przyjaciół. Obecni zostali wylegitymowani. Przedstawiciele władz przeprosili gospodarza i opuścili lokal po zanotowaniu nazwisk uczestników".

Mając na względzie polaryzację stanowisk we współczesnych debatach, powinienem się zastrzec: nie, nie sugeruję bynajmniej, że środowiska lewicy demokratycznej mogły liczyć na jakieś fory władz bezpieczeństwa czy że cieszyły się, horribile dictu, uprzywilejowaniem; daleko mi też osobiście do szczególnej bliskości z orientacją endecką. Nie sposób jednak nie zauważyć, że kontrast między warunkami działania różnych formacji i środowisk, nawet jeśli nieco słabł z latami, był uderzający. Czy w tej sytuacji w ogóle można zastanawiać się nad stworzeniem „rewersu" opowieści Dariusza Gawina (czy, w bardziej kanonicznej postaci, trylogii Andrzeja Friszkego)?

Próbować zawsze można. Od lat mam w pamięci notatkę w dzienniku Krzysztofa Mętraka („Dziennik z pawlacza", Londyn 1987), traktującą o paradoksalnym pomyśle zapomnianego nieco polskiego historyka filozofii Stanisława Cichowicza. „Staś – pisze Mętrak – (...) mówił, że przemyśliwuje nad esejem o poglądach politycznych Kartezjusza. Otóż Kartezjusz w swoich pismach nie wypowiedział słowa o polityce. Ale jeśli nie powiedział, to czy nie chciał, czy nie mógł, dlaczego nie chciał, dlaczego nie mógł etc. Stasiowi marzy się taki »traktat hipotetyczny«".

Być może książka bliźniak „Wielkiego zwrotu", traktująca o niewydanych książkach, nienapisanych deklaracjach programowych, niezawiązanych komitetach strajkowych nielewicy ma równie wątłe szanse na powstanie co traktat o poglądach politycznych Kartezjusza, który, jak wiemy, nie ujrzał ostatecznie światła dziennego. Pytanie, czy książka taka marzy się w ogóle współczesnym historykom.

Synowie, wnuki i kibole

Odczytywanie wydarzeń z przeszłości w dzisiejszej perspektywie, refleksja nad tym, w jaki sposób dawne polemiki i spory odciskają się na współczesności, jest swoiste dla refleksji historycznej jako takiej i pytania tego autoramentu zadajemy sobie, kończąc lekturę pracy o pierwszych Piastach. Co dopiero, jeśli traktuje ona o korzeniach naszej wolności, a jej bohaterowie albo weszli już, jako najmłodsze pokolenie, do „polskiego panteonu patriotycznego", albo pozostają ważnymi aktorami naszej polityki – ba, także stroną w sporach.

Oczywiście to ostatnie grozi uwikłaniem dawnych postaci historycznych we współczesne  polemiki. Tego rodzaju posunięcie jest czymś więcej niż grzechem prezentyzmu, którego powinien się wystrzegać i lękać każdy historyk: to po prostu sięganie po nazwiska i autorytety przeszłości, by użyć ich we współczesnej szarpaninie, czy, jak napisałby pan Jerzy Stempowski, „rukopasznoj schwatkie à la russe", czyli niewybrednej szarpaninie.

Kuriozalnym przykładem takiej techniki polemicznej (nawet jak na dzisiejsze czasy, których nie cechuje przecież nadmierna wysokość standardów polemicznych) jest omówienie „Wielkiego zwrotu" na łamach „Gazety Wyborczej" (7–8 września br.) przez Mirosława Czecha, który pierwszą ćwiartkę szkicu o, było nie było, monografii z dziejów historii idei poświęcił na wypad przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu, obarczając go odpowiedzialnością moralną za „tysiące tekstów z pluciem na środowisko, które symbolizują nazwiska Leszka Kołakowskiego, Jacka Kuronia i Michnika" i dając do zrozumienia, że prezes PiS walczy z dyktatem, jaki nad Polską chce roztoczyć Jerozolima (!) oraz głosi tezę o podziale „Solidarności" na „zdrowy trzon" i „agentów" w rodzaju Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka. Do tego, tak, tak, „kibole", „basujący PiS-owi młody ruch neoendecki", „grzmiąca prawica" i „prawicowy chór" – czyli, jak westchnąłby niezapomniany stróż prawa z „Casablanki", zwyczajowi podejrzani.

Refleksja na takim poziomie ma nie większy sens niż łączenie dzisiejszych poglądów Adama Michnika czy Seweryna Blumsztajna z anonimowymi wpisami hejterów na forach internetowych „Gazety" – i zostawmy ją tym, którzy lubią łowić w mętnych wodach Google'a. Niebezzasadne są natomiast, jak myślę, pytania o odwołania i wzorce, po jakie może i chce dzisiaj sięgać polska lewica – czy raczej, poprawiam się natychmiast, „polskie lewice".

Nie idzie mi przy tym o zużyty już nieco i traktowany z uśmiechem obyczaj przywoływania w roli tarcz, pancerzy, a bywało, że i szantażu moralnego pisanych wielką literą „Autorytetów", do którego taką słabość miało od zarania środowisko „Gazety" i wiele osób wywodzących się z opisanej przez Gawina tradycji. Takie zachowania oczywiście nadal będą występowały w publicystyce czy bieżącej grze politycznej i trudno się temu dziwić, zważywszy na to, jaką wagę mają w dziejach najnowszych Polski nazwiska Leszka Kołakowskiego czy Jacka Kuronia (a obok nich – większej części osób, wymienionych w indeksie nazwisk na ostatnich stronach „Wielkiego zwrotu") jako bene merenti, ci, którzy zasłużyli się ojczyźnie.

Myślę jednak nie o pochwałach wygłaszanych na użytek doraźny, ale o rzeczywistym namyśle różnych współczesnych środowisk lewicowych nad swoimi przodkami, nad „pokrewieństwami z wyboru", które zechcą wziąć na siebie i którym pozostaną wierni. Taki proces dopiero się rozpoczął, a jego dynamikę najlepiej ukazuje odwoływanie się do spuścizny po Jacku Kuroniu, najbardziej podaj niepokornym, a już na pewno – samodzielnym z polskiej lewicy demokratycznej czasów PRL. To prawdziwe „rozbieranie infantki": myśl Kuronia rekonstruuje przecież i przywraca Ośrodek Karta, środowisko pielęgnujące heroiczną pamięć o etosie opozycji. To oni wydali niedawno świetną antologię jego myśli.

Kuroń jest przecież pomysłodawcą „Uniwersytetu Ludowego w Teremiskach", inicjatywy wielokształtnej, ale czytelnie przecież odwołującej się do „Wiciowców" i Ignacego Solorza, do tradycji lewicy jeszcze przedwojennej: radykalnej, chłopskiej i niepodległościowej. Pokrewieństw z Kuroniem nie wyrzekłby się bynajmniej, ku zdumieniu prostodusznego Mirosława Czecha, straszliwy Jarosław Kaczyński, inteligent żoliborski – ale jest też pan Jacek patronem szkoły średniej, będącej laboratorium postępu, co się zowie, której uczniowie dumnie zasilają szeregi „Manify" i biorą udział w „antyfaszystowskich działaniach na 11 listopada". A przecież to, jako się rzekło, tylko początek – dla jednych dekonstrukcji, dla innych tworzenia relikwiarzy.

Książka Dariusza Gawina ukazuje nam paletę możliwych odwołań, całą galerię „cieni zapomnianych przodków", do których mogą się odwoływać polskie lewice – jeśli naturalnie stać je będzie na więcej niż na motyle figle, granie na nosie powstańcom i moherom, by tamtych prędzej szlag trafił. To oczywiście pytanie o to, jak swój rodowód ideowy definiują dzisiaj środowiska i autorzy, które zachowują ciągłość ideową i biograficzną z czasem jeśli nie Października, to „komandosów" czy „KIK-owskiej" rewolty secesjonistów z PAX. Co z perspektywy półwiecza okaże się dziedzictwem, trwałym elementem składowym całej formacji, a co postrzegane jest dzisiaj jako czasowa fascynacja, młodzieńcza chwila uniesienia z patetycznych czasów, być może nawet nieporozumienie?

To niebezzasadne pytania, jeśli sięgnąć na przykład po padające w „Kościele, lewicy, dialogu" podkreślanie, że lewica powinna zrozumieć, iż „religia i Kościół to nie przeżytki, nie zjawiska przejściowe i gasnące, lecz nieusuwalny fragment społecznej, moralnej i intelektualnej rzeczywistości Polaków", po patos, z jakim Kuroń pisze pod koniec lat 70. o „suwerenności Narodu" – i jeśli je stawiam, to nie wytykam „niekonsekwencji" (konsekwentni bywają tylko monomaniacy lub bohaterowie „Krótkiego kursu WKP(b)", co czasem na jedno wychodzi; życie twórczych umysłów jest przecież poszukiwaniem, sporem, wyskakiwaniem z różnych tramwajów ideowych na przystankach), lecz zastanawiając się nad tym, jak dawni „komandosi" (dziś jawiący się raczej jako dowódcy baterii artylerii ciężkiej) zdefiniowaliby się współcześnie, które pisma i portrety są im najbliższe.

Taka autodefinicja jest ogromnie ważna dla odtworzenia naszej przeszłości i tego, jak rewaloryzowano ją w ciągu ostatnich 20 lat. Dla przyszłości jednak bodaj czy nie bardziej istotne jest to, po które wątki zechcą sięgnąć młode lewice, biorące już udział w głównym nurcie życia politycznego bądź szykujące się do wkroczenia weń.

Na ile środowisko warszawskiego KIK, skupione wokół czasopisma „Kontakt" i współtworzące kilka innych inicjatyw, odwoływać się będzie (i czy w ogóle) do dorobku lat 60., do tłumaczonych wówczas pism Edgara Morina? Czy uznają go za „świętego starca", czy za twórcę propozycji wyprzedzających swój czas? Czy refleksja Juliusza Eski nad wyzwaniami, jakie niosą ze sobą współczesny kapitalizm i technokracja, postrzegana będzie przez „lewicę katolicką" jako nieunikniona koncesja na rzecz strawnej dla PRL-owskiego cenzora retoryki – czy jako trafny opis czasów outsourcingu i kolejnych globalnych kryzysów?

Tym mocniej brzmią te pytania w przypadku twardych propozycji lewicowych. Pomijane trochę wstydliwie w syntezach historycznych, skrzące się czerwienią w antologiach frazy o walce proletariatu wielkoprzemysłowego z biurokracją, o „groźbie klerykalnego kołtuństwa" chętnie traktujemy jako świadectwo odległej przeszłości, jako pamiątkę nawet, jeśli kuriozalną, to bezpiecznie odległą, niczym strzęp ukazu Aleksandra II znoszącego pańszczyznę. Publicystyka co bardziej krewkich autorów „Krytyki Politycznej", od Jana Kapeli po Tomasza Piątka, pokazuje jednak, że do podobnego radykalizmu da się bez większego wysiłku wrócić – inna rzecz, że czasem trafiając w dawną koleinę bez świadomości, do jakiego nawiązuje się dziedzictwa.

Prędzej czy później ktoś przeczyta jednak „List otwarty" Kuronia i Modzelewskiego w pełni świadomie nie tylko jako tekst źródłowy, lecz także jako źródło aparatu pojęciowego, pozwalającego diagnozować współczesność. Na jakie hasła można ją będzie przekuć w schyłkowej III RP? Jakie jeszcze książki i ulotki z czasów Marca, Sierpnia, Grudnia mają szanse na drugą młodość? „Rodowody niepokornych" czy „Ugoda, praca organiczna, myśl zaprzeczna"? Czy czytane będą na squacie, w duszpasterstwie czy przy Foksal? Czy ich autorzy napiszą wstępy do kolejnych wydań? Praca Dariusza Gawina, przypominając nam bogactwo wątków, do jakich odwołać się mogą polskie lewice, jest, jak widać, również szkicem lekko kasandrycznym – ukazującym nam niepewną, niedaleką przyszłość.

Do dziś uderza wyliczanka Miłosza, który w jednym z esejów „spłaszczył" dzieje do dinozaura, krucjat, maszyny parowej i wyborów, wykpiwając upraszczające widzenie dziejów jako prostego progresu. Dodajmy, że mieszkający w Stanach pisarz nie odnosił się w tym sarkastycznym fragmencie do curriculum komunistycznej szkoły, lecz do wizji, jaką częstowany był uczeń typowego kalifornijskiego college'u, chcąc pokazać, jak Hegel i jego następcy przeorali myślenie o przeszłości: płytko może, lecz szeroko.

Czy polskie powojenne dążenia do wolności na poziomie podręcznika dla szkoły średniej, wypowiedzi wykładowcy, przewodnika czy dyplomaty, zwracającego się do grupki życzliwych cudzoziemców, nie brzmią trochę jak parafraza Miłosza? „Prymas w Komańczy. Demonstracje w Poznaniu, Październik i wiec na Politechnice. Zamknięcie »Po Prostu«, Klub Krzywego Koła, »komandosi«, list Kuronia i Modzelewskiego. Marzec, golędziniacy, agresja na Czechosłowację. Grudzień, »taternicy«, KOR i KPN, papież, Sierpień – a potem to już zaraz wolność".

Że nie było tak prosto, pokazuje bodaj każda solidna książka traktująca o polskiej historii najnowszej. Historyk idei Dariusz Gawin, autor „Wielkiego zwrotu", zdołał jednak, zachowując dystans, jaki przystoi twórcy syntezy, ukazać wielość postaw, zajmowanych – tak chyba można ująć ramy czasowe tej pracy – między dwoma Czerwcami, 1956 i 1976.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy