W Warszawie uroczo, swojsko przemawia Prezydent. Za nim wielki pomnik. W Krakowie pięknie i donośnie przemawia Prezes Kaczyński. Za nim słynne wielowiekowe mury. Prezes Kaczyński wspomniał też inne miasta: Wrocław, Gdańsk i kilka innych dużych aglomeracji.
Niedziela. W opustoszałym miasteczku kropi deszcz. Ani na wąskich ulicach, ani na rynku nie ma nawet psów. Ratusz wygląda jak pusta teatralna dekoracja. Jedziesz między wilgotnymi murami, patrzysz w okna i bezskutecznie dopatrujesz się tam życia.
I nagle pojawia się przechodzień. Młody chłopak zakryty kapturem idzie szybkim, zdecydowanym krokiem. Ręce schowane w kieszeniach, albo daleko od ciała, napięte, jakby gotowe do walki. Przystaje na światłach, sięga do kieszeni zdecydowanym ruchem, jakby wyjmował broń. Rozglądając się na boki, mówi kilka słów do telefonu i równie szybko chowa komórkę do kieszeni. Zanim skręci w jedną z dużych bram, jeszcze raz rozejrzy się dookoła. Tak samo zrobili ci, którzy już tam czekają. Mimo że od deszczu chroni już brama, nie zdejmują kapturów. Wymieniają po kilka zdań, czasem ktoś z nich odchodzi od grupki i rzuca kilka słów w komórkę. Nigdy nie stoją w miejscu. Nawet kiedy tworzą ciasne kółko, ich nogi są w ruchu, jak u koni przed biegiem. Nawet jeśli tylko przez chwilę przejedziesz koło tej bramy, poczujesz żywą energię tej grupy.
Oni tu mają sprawę. Większą sprawę niż działki narkotyczne czy głupie piwo. Sprawa się nazywa Marsz Niepodległości. Taka nazwa. Po pierwsze: zawieszenie broni z chłopakami z pobliskiego miasteczka. Nikt nic nikomu, aż się sprawa zakończy. Drugie: sprawą kieruje Mały i to szanujemy, dopóki się sprawa nie skończy. Trzecie. Kto nie ma pieniędzy na jazdę, niech mówi teraz, Mały zorganizuje. Czwarte: dojeżdżamy i nie ma chodzenia po mieście, gapienia się na knajpy. Jest mapa. Nasz rejon spotyka się tu, ale grupkami po trzy, pięć najwyżej. Żadnych krzyków, gwizdów, aż się sformujemy. Mały mówi, żeby patrzeć, czy nie ma kolesiów od kamer i telewizji. Nie ma gapienia się w kamery i pokazywania twarzy mamusi. Świrujemy, dopiero jak Mały powie, a wtedy stolica ma poczuć, gdzie jest siła. To jest duża sprawa. Marsz Niepodległości. Idziemy na stolicę. Idziemy na miasto z telewizji. Do jutra na dworcu.
Jedziesz dalej, deszcz taki sam jak był, ani się nie rozpada, ani nie ustanie, tylko kropi. Jedziesz mokrymi uliczkami, a woda formuje się w płytkie rzeki. Nie ma nikogo, tylko ten chłopak w kapturze idzie w przeciwną stronę. Ręce ma w kieszeniach albo odstawione od ciała jak przed walką. Idzie szybko, jakby miał określony cel. Potem pewnie wchodzi do domu, mija duży pokój, gdzie wszyscy jak zawsze oglądają telewizję. Pyta jeszcze młodego, czy zrobił ten model samolotu, bo jak nie, to teraz szybko mu pomoże. Jutro go nie ma. I nie pytaj, młody, gdzie jadę. Daleko. Dla Ciebie to robię.