Miasto na przełomie lata i jesieni zaczyna inaczej oddychać. Krócej, czasem nawet spazmatycznie. To letni zaduch kryjący się w uliczkach, pod zakurzonymi koronami drzew wydaje ostatnie tchnienie i ustępuje miejsca innemu powietrzu. Choć jeszcze ciepłe, niesie w sobie zapowiedź zmiany. Warszawa pod koniec września zaczyna przygotowywać się do nowego, odległego jeszcze przymrozka, który nadejdzie i sprawi, że wszystko stanie się inne: ludzie, psy, kałuże, tramwajowe szyny i smużki dymu, unoszące się z domków w dalszych dzielnicach.
Na razie jednak wciąż jest ciepło, a ja, jak niemal co dzień, wybrałem się na wieczorny spacer, ponieważ nie miałem nic innego do roboty. Pracy też nie, ale z tym zdążyłem się już jakoś oswoić. Ostatnio wylali mnie z działu korekty pewnego tygodnika, gdyż nastąpiła redukcja. Z tym że właściwie nie byłem zatrudniony, wyłącznie umowa-zlecenie. A wcześniej w ubezpieczeniach przez dwa miesiące. Wcześniej jeszcze gdzieś. Poszarpana zawodowa droga, właściwie nie zawodowa, trudno mówić o zawodzie, nie ma o czym mówić. Ostatnio wróciłem do dawnego trybu życia: do późnej nocy muzyczka i lektura, tak gdzieś do trzeciej, potem spanie do dwunastej w południe, najgorsze przebudzenie, łup w głowę, zwlec się trzeba, metodyczne przygotowanie śniadania. Posiłek kończyłem o czternastej. Potem zakupy, warzywa na obiad, na zupę. Odżywiam się bez ścierwa, jedzenie czyste, ze względów zdrowotnych, chociaż kiedyś mocno wszedłem w hinduizm, w „Upaniszady", więc coś z tego pozostało. Każde życie jest święte, nawet komara. Obieranie warzyw i gotowanie zupy bardzo się przeciąga, wzorem Francuzów zatem, obiad o dwudziestej, do zupy pół bochenka chleba, potem spacer ulicami, do parku, nad Wisłę.
Nienawidzę tego miasta. Po co tyle ludzi tu przyjeżdża? Absurd. Z ładnych miejsc, z Podlasia, Mazur, z Beskidów! Tylko po to, by pracować, wciągnąć się w tryby obłędnego systemu. Ja tym ludziom współczuję, ale i czuję niechęć, choć nie nienawiść, że odbierają mi moje miejsce – warszawiaka z dziada pradziada. Wypierają, rozpychają się, chcą mieć, pokazać przed swoimi, co zostali na wsi, że się udało. Przecież muszą, muszą całymi sobą, bo gdyby tam zostali, zapewne ich jedyną drogą byłoby picie wina „Tur wzmocniony" pod spożywczakiem. Więc są tu, piękne dziewczyny oddające się ostatnim kutasom za pracę w sekretariacie, ubrani w garnitury kolesie, stojący na ulicach i oferujący do sprzedania jakieś śmieci, liczący za dwa, trzy miesiące na coś lepszego. Ja tu jestem, choć chciałbym mieszkać w górach. Najlepiej chata w Beskidzie Niskim. Tam jeszcze jest dziko, ludzi najmniej. Zresztą wszystko jedno gdzie, mogą być Sudety. Byle tylko z dala od miasta, od marudzących starych i od ciągłego poszukiwania pracy. Marzy mi się proste życie, właśnie takie, o którym pisał Ernst Wiechert. Książkę pożyczyłem od kolegi. Nie żyje, spadł w przepaść gdzieś na Orlej Perci. Została po nim ta książka i jeszcze „Demian" Hessego. Nigdy już nie zostaną zwrócone prawowitemu właścicielowi.
Warszawa nie daje mi spokoju, męczy, z czym tu porównać widok na góry z Tarnicy albo z Halicza. Z zaszczaną bramą, w której łomiarz zaatakował naszą sąsiadkę? Uderzył od tyłu z całej siły. Zabrał torebkę, uciekł. Baba cudem przeżyła. W tej okolicy zabił cztery kobiety. Albo porównaj obraz połonin z pejzażem okolic Dworca Wschodniego: złomowiska, rudery, kwaterunek, ośrodek Monaru, a między tym wszystkim porośnięte chwastami płaszczyzny, tu ludzie sypią śmieci. Połonina i to. Takie porównanie jest zresztą bez sensu.
Kiedyś w górach gadałem o życiu z facetem prowadzącym schronisko na Luboniu Wielkim. Zwierzyłem się, że chciałbym zamieszkać daleko do miasta. Płonął ogień na kominku, delikatnie trzeszczały drewniane czarne ściany, za oknami zrobiło się siwo. Ogromne srebrne świerki. Stoją nie wiadomo po co, ale szepcą coś do siebie.
– Myślisz sobie – mówił gospodarz – że wszystko masz w dupie i jesteś w górach, ale tak naprawdę musisz myśleć o tym, o tym i jeszcze o tym.
Wyliczał na palcach. Miał na myśli sprawy logistyczne. Kiepa cisnął do ognia, zapatrzył się w płomienie. Właściwie nie wiadomo było, czy martwi się czymś, czy po prostu potwierdza trafność surowej drogi, którą wybrał dla siebie. Ja nie potrafiłem się na nią zdecydować. Roiłem o doktoracie, a starzy płacili za mieszkanie i dawali jeszcze osiem stów na jedzenie. Oczywiście w okresach, kiedy nie miałem pracy, czyli praktycznie przez cały czas. Gucio namawiał mnie, żebym wystąpił o rentę, bo przecież miałem poważne problemy ze zdrowiem, reumatyzm z pielgrzymki do Częstochowy, leczony wiele razy w sanatorium. Jeszcze kwestia bycia wariatem. On już miał przyznaną rentę za różne depresje, próby samobója.