Jako osoba z innej planety (patrz przypis) nie mogę zrozumieć, dlaczego z barykad „Gazety Wyborczej" – skąd padają tak ostre (jak na nią) słowa pod adresem Kremla – nie słychać mea culpa, izwinitie, przepraszam: za mącenie w głowach na temat Rosji, za drukowanie propagandy putinowskiej (do prawników „Rzeczpospolitej": proszę się nie obawiać, nie podadzą nas do sądu), za wyszydzanie autorów, którzy pisali o Rosji prawdę, za wzywanie – jako ostatni – do zostawienia Armii Czerwonej w Polsce, a zwłaszcza za wmawianie czytelnikom, że prezydent Lech Kaczyński był oszołomem, bo po inwazji na Gruzję mówił, iż niepowstrzymanie Rosji doprowadzi do kolejnych agresji. W bardziej normalnym świecie bardziej normalni ludzie byliby z takiego prezydenta dumni, niezależnie od swoich preferencji politycznych, a po jego śmierci wynajdywaliby głównie jego zalety, a nie wady.
A tak na marginesie, mieszkańcy krajów byłego Związku Sowieckiego nie zważają na czarną propagandę ziejącą z Polski. Wśród nich Lech Kaczyński jest bardzo znany i niezwykle popularny.
Nie rozumiem przede wszystkim czytelników rzeczonej gazety, dlaczego nie rzucają koktajli Mołotowa na (licentia poetica) barykady „Wyborczej". Czy sami, bez korepetycji, nie są w stanie sobie wyobrazić, że gdyby na Krymie, w Doniecku albo Charkowie pojawił się prezydent dużego kraju należącego do Unii Europejskiej w towarzystwie innych zwołanych przez siebie prezydentów i premierów, to historia ostatnich kilku miesięcy mogłaby potoczyć się inaczej? Czy potrzebują specjalnego zezwolenia, żeby pomyśleć, że państwo, które napada na sąsiada, zabiera jego terytorium, morduje jego mieszkańców (nie mówiąc już o mordowaniu swoich obywateli Czeczenów), porywa obserwatorów z OBWE (i nie wiadomo co jeszcze do chwili ukazania się tego felietonu) mogło – w najłagodniejszej wersji – na przykład nie powiedzieć całej prawdy o okolicznościach, w jakich rozbił się samolot prezydencki w Smoleńsku?
Myślę jednak, że ataki „GW" na Rosję Putina są przejściowe, spowodowane umiejętnościami przystosowawczymi. Gdy kiedyś zawodowo (a może nawet naukowo) zajmowałam się komunizmem, odkryłam, że zachwyty nad tym, że w 1968 roku Komunistyczna Partia Francji potępiła agresję na Czechosłowację, były przesadzone. KPF potępiała agresję na pierwszej stronie swojej gazety, ale już na szóstej objaśniała konieczność historyczną, opisywała błędy towarzyszy czechosłowackich i rozpływała się nad postępowością człowieka sowieckiego, którego jedną z najistotniejszych cech była – co wiemy doskonale – niemożność samodzielnego myślenia.
Przypis: Piszę, że jestem z innej planety, bo właśnie obliczyłam, że w Polsce mieszkałam tylko przez 30 procent swojego życia. Tym, którzy życzliwie poprawiają moją polszczyznę – bardzo dziękuję, tym, którym nie podobają się moje poglądy i którzy poprawiają (bardzo rzadko, bo mam świetnych redaktorów) mój styl, przypominam, że polski jest moim drugim językiem, a nie pierwszym. A jeśli już wspominam tych, którzy nie podzielają moich poglądów, to chciałam zwrócić im uwagę, że adresowanie do mnie komentarzy jako do pani „Lasoty-Hirszowicz" nie jest poprawne, ponieważ nigdy nie nosiłam obu tych nazwisk naraz, lecz wyłącznie z osobna. W jedno nazwisko zlał je dawno już zapomniany pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomułka, który w marcu 1968 roku użył tego skrótu myślowego, by objaśnić aktywowi partyjnemu, że syjoniści chcieli obalić komunizm czy też socjalizm w Polsce. Oczywiście, gdyby to była prawda, to tymże syjonistom – prawicowym, lewicowym i centrowym – należałoby postawić pomnik, a nawet kilka pomników.