Piotr Zaremba: Kto naprawi sądy i Polskę, czyli o zwalczaniu dżumy cholerą

Czy mamy w Polsce autorytaryzm? Raczej karykaturalną demokrację odwołującą się wyłącznie do partyjnej przewagi, ignorującą lub ograniczającą do minimum rolę prawa i obyczaju. Populistyczną, ale ponad społeczną aktywność przedkładającą kontrolę ze strony działaczy partii rządzącej.

Aktualizacja: 05.07.2019 15:14 Publikacja: 05.07.2019 00:01

„Pamiętam spacer Alejami Ujazdowskimi upalną wiosną roku 2016. Mijałem namioty KOD rozbite przed Kan

„Pamiętam spacer Alejami Ujazdowskimi upalną wiosną roku 2016. Mijałem namioty KOD rozbite przed Kancelarią Premiera. Przejeżdżało kilku młodych ludzi na rowerach. »Demokracja zagrożona, demokracja zagrożona!« – wykrzyknęli kpiąco w kierunku namiotów”

Foto: Forum

Frans Timmermans nie zostanie przewodniczącym Komisji Europejskiej. Także z powodu konfliktu z Polską o tzw. praworządność, choć nie tylko, skoro zmobilizowała się przeciw niemu tak różnorodna koalicja. Donald Tusk przestrzegł, że nowa układanka unijnych stanowisk nie oznacza jednak odpuszczenia tego tematu przez europejskie instytucje. I takie można odnieść wrażenie – już choćby po tym, że Timmermans pozostanie w składzie Komisji jako wiceprzewodniczący. Ale i dlatego, że jest to do pewnego stopnia konflikt strukturalny.

Dopiero co Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej zadał Polsce cios kwestionując odsyłanie sędziów Sądu Najwyższego na wcześniejsze emerytury. Werdykt jest symboliczny, bo władze PiS z tych przepisów akurat się wycofały. Niemniej stanowisko rzecznika TSUE, że podejrzane (czytaj: zagrożone) są inne zmiany związane z tzw reformą sądownictwa, symboliczne już nie jest. Gdyby wywrócono konstrukcję nowej Krajowej Rady Sądownictwa czy Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, w wymiarze sprawiedliwości zapanowałby niewiarygodny chaos, a pewność kursu na dyscyplinowanie tegoż wymiaru sprawiedliwości przez centrum polityczne, zostałaby podważona.

Czy kierownictwo PiS się tego obawia? Formalnie zignorowanie takich kolejnych wyroków nie jest zagrożone wielkimi karami – bo sprawy nie były prowadzone na wniosek Komisji Europejskiej. Ale politycy PiS zapewniali, że będą te wyroki szanować. Owszem, mandat polskich władz jest silny, a po ewentualnym wyborczym zwycięstwie będzie jeszcze mocniejszy. Nie zmienia to faktu, że otwarta wojna z orzeczeniami TSUE byłaby kłopotem.

Demokracja zagrożona?

Można argumentować, że TSUE sam sobie uzurpuje prawo do narzucania krajom członkowskim ustroju sądownictwa – czy to konstytucyjnego, czy zwykłego. To prawda, może to niepokoić inne państwa Unii, a na pewno powinno niepokoić nas – jeśli nie życzymy sobie sztucznej europejskiej federacji jako celu ostatecznego. Zbywanie tego frazesem, że TSUE tylko zastępuje polski Trybunał Konstytucyjny, to uciekanie od problemu.

Ale też powiedzmy sobie szczerze: na jakiej podstawie polska prawica oczekuje, że państwa zachodniej Europy, ba, nawet Stany Zjednoczone, będą przymykały oczy na takie ekscesy jak wygaszanie sędziowskich urzędów, jak przerywanie kadencji konstytucyjnych organów (w tym przypadku poprzedniej KRS) czy jak przekazywanie wyboru tejże KRS politykom? Można wskazywać na podobieństwo niektórych nowych rozwiązań do tego, co obowiązuje w Niemczech czy Hiszpanii, ale unijni urzędnicy czytają całość. A ona nawet w mediach związanych z obecnym rządem była przedstawiana nie jako suma technicznych zmian, ale jako idea rewolucyjnej przebudowy państwa – w 30 lat po końcu komunizmu.

W Niemczech czy w Hiszpanii wokół tych czy innych decyzji odnoszących się do wymiaru sprawiedliwości, w których uczestniczą politycy, panuje konsensus. W Polsce sami sędziowie byli przedstawiani jako wróg, patologiczna narośl – w trudnej do porównania z czymkolwiek kampanii finansowanej pieniędzmi publicznych spółek. W tym sensie Timmermans ma rację, wytykając polskiemu obozowi rządzącemu brak praworządności, nawet jeśli ten czy ów zarzut wyolbrzymia. Polskiemu sądownictwu przydałby się mocny system dyscyplinarnej kontroli. Jednak w powiązaniu z innymi zmianami nawet on nabiera cech opresji.

W Polsce to jedna z najpoważniejszych kwestii dzielących rząd i opozycję. Debata na temat opiekuńczej funkcji państwa i budżetowych wydatków stała się fikcją. Obie strony ścigają się w populizmie. Różnice w stosunku do spraw międzynarodowych, kwestii światopoglądowych czy polityki historycznej są realne, ale wyolbrzymiane. Za to „przywrócenie demokracji" lub mglista nowa, nieliberalna demokracja to hasła nie tylko mobilizujące wielkie emocje, ale i ujawniające odmienne wizje państwa. Dochodzą do tego problem centralizacji (PiS) lub decentralizacji (liberalna opozycja) czy oskarżenia wysuwane wobec rządzących, że państwo zawłaszczyli i upartyjnili.

I równocześnie te realne różnice nie ważą na wynikach wyborów. Ja tego symbolicznego wrażenia doznałem już podczas pierwszych wojen o Trybunał Konstytucyjny. Pamiętam spacer Alejami Ujazdowskimi upalną wiosną roku 2016. Mijałem namioty KOD rozbite przed Kancelarią Premiera. Przejeżdżało kilku młodych ludzi na rowerach. „Demokracja zagrożona, demokracja zagrożona!" – wykrzyknęli kpiąco w kierunku namiotów. Oczywiście nie da się tego jednostkowego przypadku przełożyć na statystyczną prawidłowość. Ale jest on dla mnie symbolem stosunku znacznej części Polaków do tych zagadnień.

Współudział opozycji

Wiele razy próbowałem tłumaczyć kolegom konserwatystom, że ta obojętność nie jest czymś radosnym. Nie potwierdza niczyich racji ani ich braku. Co więcej, przypominałem, jak kilka lat wcześniej oni sami zmagali się z bolesną obojętnością tejże opinii wobec ich pretensji do państwa platformerskiego. Te tłumaczenia nie przynosiły skutków. Obóz obiecujący Polskę bardziej patriotyczną i obywatelską kontentował się ostatecznie letnim przyzwoleniem. Także dla ekscesów, przypadków nagięcia prawa. A w finale kupił to przyzwolenie dodatkowo nader hojnymi prezentami socjalnymi.

Zarazem jestem rozliczany ze współudziału w budowaniu klimatu owego przyzwolenia. Kiedy piszę, że sprawy korekt ustrojowych czy praw obywatelskich nie budzą żywszego zainteresowania wyborców, spotykam się z zarzutem, że mnie to cieszy. Znany opozycyjny publicysta zarzucił mi to w prywatnej korespondencji. „Za jedyne kryterium uważacie skuteczność. Tak, PiS jest skuteczny, ale tu chodzi o sprawy większe" – taka była jego główna myśl.

Odpowiem argumentami starymi, ogólnie znanymi, nie licząc na ich uznanie. Większość patologii pisowskiego systemu sprawowania władzy ma swoje korzenie w rządach jego poprzedników. Media publiczne są ostrzejszą wersją tego, co uprawiały kolejne ekipy walczące z prawicą. Początek to przejęcie kontroli nad telewizją i radiem przez koalicję SLD–PSL–UW w roku 1995. To samo dotyczy upartyjnienia państwa. Z kolei co do zmian w wymiarze sprawiedliwości pisowskie „reformy" są odpowiedzią na ignorowane patologie systemu ucieczki od odpowiedzialności za państwo.

Jest i inny argument. Nie będę się wypierał swoich sympatii do różnych elementów polityki pisowskiego rządu: od podejścia do tematu imigrantów po podniesienie problemu społecznego rozwarstwienia czy budowę skuteczniejszego systemu fiskalnego. Gdyby chciał to zrobić ktoś inny, może miałbym sympatię do kogoś innego. Ale nie chciał i nie zrobił. Zarazem jestem gotów dać się przekonać, że mamy do czynienia z „pełzającym autorytaryzmem", że są rzeczy ważniejsze niż to czy inne sensowne posunięcie.

Tylko że sama opozycja zachowuje się tak, jakby w ów „pełzający autorytaryzm" wierzyła w poniedziałki i może jeszcze w środy. Od samego początku nadużywała gromkich przestróg, zarazem traktowała państwo i proces polityczny jako coś normalnego. Czego dowodem jest szykowanie się do kolejnej kampanii politycznej, w której zaprezentuje pełną gamę tematów i argumentów. Przykładowo: jeśli od czasu do czasu któryś z liderów opozycji lub bliskich jej komentatorów ogłasza, że „nie mamy Trybunału Konstytucyjnego", konsekwencją powinien być nie tylko bojkot tej instytucji, ale i nieuznawanie jej wyroków. Nic takiego się nie dzieje.

Z czym mamy do czynienia dziś w Polsce? Stefan Niesiołowski tak długo przekonywał liderów PiS, że jak sobie wygrają wybory, to przegłosują, co zechcą, że potraktowali go poważnie. Zrobili to z naddatkiem, wplatając w swoje rządy wątki instytucjonalnego i osobistego odwetu. Czy to już autorytaryzm? Raczej karykaturalna demokracja odwołująca się wyłącznie do partyjnej przewagi, ignorująca lub ograniczająca do minimum moderującą rolę prawa i obyczaju. Populistyczna, ale przecież ludowa tylko do pewnego stopnia, bo ponad społeczną aktywność przedkładająca kontrolę ze strony działaczy partii rządzącej. Takie demokracje już istniały. Czasem ewoluowały ku autorytarnym formom, a czasem nie.

System zagrażający wolności

Przerywanie kadencji formalnie niezależnych organów (choć nie wszystkich), zwiększenie formalnego wpływu władzy politycznej na sądy, szpikowanie mających gwarantować wolność ustaw antywolnościowymi zaporami (choćby „demonstracje cykliczne" w prawie o zgromadzeniach), jątrząca propaganda w publicznej telewizji, zmiana parlamentu w maszynkę do głosowania – to atrybuty tej „nowej" demokracji. Tym, którzy spodziewali się po „dobrej zmianie" święta demokratycznych procedur i debat, zafundowano nocne głosowania i utajnianie list poparcia przy wyborach członków KRS. Opozycja reagowała na to histerią, czasem aktami warcholstwa, ale nie sposób nakładać na rządzących i ich krytyków symetrycznych wymogów. Za tę atmosferę odpowiada w pierwszej kolejności władza.

Oczywiście, nad tą nową, nieliberalną demokracją unosiło się coś więcej niż same odruchy odwetu. Jarosław Kaczyński przejął różne elementy myśli krytyków zachodnich zwyczajów i procedur. Zauważył, że na przykład decyzje sądów konstytucyjnych w cywilizowanym świecie były zawsze, a są w coraz większym stopniu, upolitycznione. Że zwykłe sądy uzurpują sobie zbyt wielką władzę. Że za fasadą wolnych mediów czy rozmaitych instytucji – formalnie niezależnych – kryją się konkretne interesy.

W polskich warunkach pomogło mu w wyborze kierunku coś jeszcze. Te interesy były zwykle obce prawicy – jako konstrukcji intelektualnej – i środowiskom, które na nią postawiły. To wystarczyło, aby przestać szanować wszelkie ciała pośredniczące między politycznym centrum decyzyjnym i obywatelami. Kaczyński widział w nich jedynie grę nielubiących go kosmopolitycznych liberałów. Jego krytyka polityczności sądów czy stronniczości mediów mogła być słuszna. Ale konsekwencją miały nie być uczciwsze reguły gry, w jakich te instytucje powinny działać, lecz próba ich podporządkowania lub utrudniania im życia. Nie zawsze jest to skuteczne, w Polsce wiele celów władzy grzęźnie w inercji, chaosie. Barierą okazują się też uwarunkowania międzynarodowe. Niemniej ja podzielam ocenę rzecznika praw obywatelskich (choć odrzucam jego ideologiczne przekonania): ten system zaczyna utrudniać opozycji konkurencję i zagrażać wolności jednostki.

Powtórzę: nie będę oskarżał opozycji o histerię i warcholstwo. Możliwe, że też byłbym histerykiem w Sejmie trzymanym za twarz przez Marka Kuchcińskiego i Ryszarda Terleckiego. Ale muszę oskarżyć o przyłożenie ręki do zbudowania systemu.

Jak usprawnić Trybunał

Deklaracje, że nie mamy dziś Trybunału Konstytucyjnego, dotyczą skutków pierwszej rewolucyjnej awantury, jaką rozpętał PiS przeciw organowi wówczas kontrolowanemu przez jego przeciwników. Przypomnę, że politycznie była to na początku walka jedynie o równowagę w jego składzie. W roku 1997 Andrzej Zoll przestrzegał SLD przed wyborem nowych sędziów TK tuż przed końcem kadencji, niejako „na zapas". I SLD się cofnął. Natomiast Platforma Obywatelska się nie cofnęła. Odpowiedzią na wybór w ostatnim momencie pięciu sędziów była wojna atomowa: odwoływanie dopiero co wybranych sędziów zwykłymi uchwałami Sejmu. Wytwarzało to, zdaniem niemal całego środowiska prawniczego, stan bezprawia.

Czy Trybunał przejęty niemal w całości przez PO stałby się ośrodkiem skutecznie powstrzymującym „dobrą zmianę", zwłaszcza blokując pierwszą ustawę 500+? Tego nie wiem. Wiem, że to pęknięcie między rządem i elitami prawniczymi okazało się trwałe i niszczące.

Ale towarzyszył temu inny spór. W grudniu 2015 Sejm uchwalił pierwszą, a w lipcu 2016 roku drugą ustawę „o naprawie TK". Niektóre jej przepisy służyły zalegalizowaniu rewolucyjnych zmian w składzie. Ale inne zmierzały do swoistej demokratyzacji Trybunału. Orzeczenia miały zapadać najczęściej w pełnym składzie. Tylko w takim przypadku sens miał naprzemienny system wyboru sędziów przez różne parlamenty. Do werdyktów miała być potrzebna większość kwalifikowana, co wzmacniało zapotrzebowanie na konsensus, a sprawy miały być rozpatrywane wedle kolejności wpływu.

Czy PiS chodziło o realną demokratyzację? Raczej już o sparaliżowanie antypisowskiej większości w Trybunale. Kiedy partia ta zdobyła w nim przewagę, porzuciła te postulaty. Ale charakterystyczny był też aplauz liberalnej opozycji dla werdyktów, którymi sam Trybunał wszystkie te zmiany skasował.

W ogniu politycznej walki było to nawet naturalne. Jednak dlaczego o podobne zmiany nie zadbano wcześniej? Trybunał Andrzeja Rzeplińskiego był ciałem oligarchicznym, gdzie prezes powierzał arbitralnie wybrane sprawy wąskim składom orzekającym bez oglądania się na układ sił w jego całym, w założeniu różnorodnym, składzie.

Kiedy słyszę dziś narzekania, że nie ma Trybunału, odpowiadam: nie jestem entuzjastą stylu prezes Julii Przyłębskiej, towarzyszki biesiad Jarosława Kaczyńskiego. Ale choć tempo prac jest pod jej „berłem" jeszcze wolniejsze niż za Rzeplińskiego, to arbitralność, z jaką dobiera się sprawy i powierza zaufanym składom – podobna. Jeśli Trybunał ma wady, jako ciało wybrane przez polityków i podejmujące w istocie polityczne decyzje, rozsądną naprawą byłaby taka, która te wady by niwelowała. A groźba, że przestrzeganie prawa przez rządzących nie będzie w żaden sposób kontrolowane, jest dla mnie ważniejsza niż strach przed sędziowską samowolą.

Kto kontroluje sędziów

Jeszcze bardziej kuriozalna jest dla mnie historia „naprawiania sądów". Pierwsze pomysły Zbigniewa Ziobry, kiedy został ministrem sprawiedliwości, były ostrożne. Krajowa Rada Sądownictwa miała przestać być organem sędziowskiej oligarchii, a stać się reprezentacją ogółu sędziów. Z prawnikami pracującymi w niższych instancjach wiązano nadzieje sensowniejszego podejścia do zawodu czy swoistego samooczyszczenia się.

Ziobro szybko jednak się zradykalizował – zapewne pod wpływem Jarosława Kaczyńskiego. Ten jest zwolennikiem usuwania liderom państwa wszelkich przeszkód spod nóg, więc nadmierną samodzielność jakiegokolwiek sądownictwa uważa za zbędną słabość. Pojawiły się takie propozycje jak usunięcie Sądu Najwyższego (w pierwszej wersji całego), ale przede wszystkim uzależnienie składu KRS od woli polityków. Można do woli debatować, czy powierzenie parlamentowi wyboru Rady decydującej o sędziowskich awansach było naruszeniem konstytucji. Przepis ustawy zasadniczej jest sformułowany niejasno. Ale o intencjach świadczyły szczegóły tego pakietu: w pierwszej wersji do wybrania KRS wystarczyła zwykła większość samego tylko PiS, programowo odsuwano więc od decyzji opozycję.

Linki łączące system decydowania o sędziowskich karierach z władzą polityczną bywały czasem objaśniane w sposób szczególny. Pewien rozsądny polityk PiS tłumaczył mi, że przecież to oznacza najwyżej pewną korektę linii orzeczniczej sądów, bo ani nie wymieni się wszystkich sędziów, ani nie sposób reagować na każdą ich decyzję.

To jednak jest nie tyle siłą tego sposobu myślenia, ile jego słabością. Zwykłym wyborcom prawicy wmówiono (także wspomnianymi już jątrzącymi billboardami), że chodzi o jakieś gremialne oczyszczenie stanu sędziowskiego, że sądy będą orzekały teraz „zupełnie inaczej". Nic takiego się nie stało, orzeczenia w pewnych kwestiach (choćby sprawa reprywatyzacji) pozostały takie same, nie da się nimi zresztą z dnia na dzień zacząć sterować. Linki mają inny cel: przekonać sędziów, że nie wolno im zajmować ryzykownego stanowiska w nielicznych tematach strategicznych dla władzy.

Z kolei dymisje w Sądzie Najwyższym miały sędziom przypomnieć, że nie są nieusuwalni. Nawet jeśli premier Morawiecki szczerze wierzył, że chodzi o walkę z ostatnimi reliktami sądownictwa stanu wojennego. Gdy do tego dodać brak większych zmian w wadliwych, opieszałych procedurach sądowych (poza wprowadzeniem ważnego skądinąd przydziału spraw w drodze losowania), mamy klasyczny model przejmowania instytucji zamiast jej naprawienia.

Gdzie jednak dopatruję się winy opozycji? Około roku 2005 Jan Rokita i nawet Andrzej Rzepliński chcieli w imieniu PO uwalniać sądownictwo z gorsetu korporacyjnej oligarchii. Potem zaczął jednak obowiązywać dogmat, że takie instytucje powinny się „rządzić same". Zrezygnowano z wszelkich prób ich reformowania. System, który nie byłby ani politycznym ręcznym sterowaniem, ani kooptacją jednych sędziów przez innych, zbudować byłoby trudno. Ale ekipa Donalda Tuska nawet tego nie spróbowała. Miała na to osiem – niestety straconych – lat.

Nawet prokuratura stała się od 2010 roku swoistym perpetuum mobile, gdzie jedni prokuratorzy wybierali innych prokuratorów, a zwieńczeniem tej piramidy był kompletnie bezradny prokurator generalny. Trzeba krytykować obecny system wpływania przez polityka Zbigniewa Ziobrę na bieg śledztw, ale popadnięto z jednej skrajności w drugą. Tamten korporacyjny model był naznaczony inercją, ale też krył realne interesy. Prokuratorzy byli przeważnie bliżsi poprzedniej władzy, tyle że służyli jej na ogół „pod stołem". Niemogący liczyć na to środowisko Kaczyński z Ziobrą postawili na ręczne sterowanie, które nawet z tak błahych historii jak samochodowy wypadek premier Szydło czynią przedmiot manewrów podejrzanych i dwuznacznych.

Sejmiki kontra słaby król

Można odnieść wrażenie, że nacisk Unii Europejskiej przekonuje powoli polityków PiS, że nie są wszechwładni, nawet w tych sferach, które są ich ulubionymi zabawkami, jak układanie na nowo sądów czy przekształcanie rynku mediów. Ale zwłaszcza w sferze sądownictwa wiele rzeczy już się stało, a wygrane wybory mogą podziałać jak afrodyzjak podsuwający na powrót poczucie własnej potencji.

Z kolei przypominanie o współwinie opozycji jest traktowane jako basowanie rządzącym. A przecież to prawda elementarna, na dokładkę nauka, która po raz kolejny idzie w las. Obecne pomysły opozycji na TK, sądy czy prokuraturę to na ogół zamiar restauracji złotej ery Tuska, czasem wzbogacany korektami niedotykającymi jednak istoty dawnego modelu, który powinien być przywrócony, skoro chcą tego Timmermans i międzynarodowe środowiska prawnicze stanowiące skądinąd bardzo skuteczne lobby.

Brak tu zwłaszcza refleksji nad tym, co spowodowało, że Polacy tak łatwo łyknęli skądinąd szkodliwą kampanię PiS przeciw sędziom. Czy to rzeczywiście tylko beztroska taka jak owych młodzianów pędzących obok namiotów KOD na początku roku 2016? A może złe doświadczenia z polskim wymiarem sprawiedliwości?

Mamy słabe, niedofinansowane i źle zorganizowane państwo. Obecna władza nie umiała go podźwignąć, choć kiedyś zdawała się być tym szczególnie zainteresowana. Ale wizja powrotu „złotych czasów Tuska" przypomina perspektywę triumfu szlacheckiej anarchii sejmikowej nad nieporadną, posługującą się korupcją i czasem bezprawiem władzą polskich królów. Wybierajcie. Oto dlaczego nie zapisuję się do obozu krzyczących serio: „demokracja zagrożona".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Frans Timmermans nie zostanie przewodniczącym Komisji Europejskiej. Także z powodu konfliktu z Polską o tzw. praworządność, choć nie tylko, skoro zmobilizowała się przeciw niemu tak różnorodna koalicja. Donald Tusk przestrzegł, że nowa układanka unijnych stanowisk nie oznacza jednak odpuszczenia tego tematu przez europejskie instytucje. I takie można odnieść wrażenie – już choćby po tym, że Timmermans pozostanie w składzie Komisji jako wiceprzewodniczący. Ale i dlatego, że jest to do pewnego stopnia konflikt strukturalny.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą