Mam przyjaciół (niewielu już), którym na słowo „Lwów" łzy stają w oczach. A odpowiedź na pytanie, czy wróciliby do rodzinnego miasta – „Natychmiast!" – pada, zanim zdąży ono wybrzmieć. Ponad sześćdziesiąt lat – w tym czasie przeżyli młodość, pokończyli studia, dochowali się wnuków, dorobili zawodowych osiągnięć – przeminęło im jakby w sublokatorskim pokoju, owszem urządzanym, nasiąkłym dobrymi i złymi doświadczeniami, który można opuścić z żalem mniejszym od tego, jaki ciągle wywołuje tamto wygnanie.
Po naszych spotkaniach rewiduję swój stosunek do mojego lwowskiego dziedzictwa i rozważam w sumieniu, czy zasługuję na miano niegodziwej, jakie usłyszałam po wyznaniu, że exodus (niezamierzony) z jednych Kresów na drugie przydał mojej biografii cennych doświadczeń. Raz tylko boleśnie przeżyłam retoryczne pytanie – podczas występów uczniów polskiej szkoły we Lwowie z okazji nadania jej (po trudnych staraniach) imienia Marii Konopnickiej. Pytanie, czy nie należało zostać w rodzinnym „zawsze wiernym" mieście. Retoryczne, bo o tym decydowali rodzice, a wierność miastu musiałaby być wtedy okupiona sowieckim paszportem.
Ci, którzy wyjechali, przenieśli w nowe miejsca to, co nazywamy etosem, tj. wierność podstawowym zasadom postępowania, nabytą w domach rodzinnych, w przedwojennej szkole, w skautowskich drużynach, i cnoty elementarne, tak oczywiste, że się ich na co dzień nie wymieniało – rzetelność, bezinteresowność, pracowitość, prawdomówność, punktualność...
Profesora Stanisława Nicieję poznałam, kiedy należałam przez pewien czas do Rady Programowej Kolekcji Leopolis przy warszawskim Muzeum Niepodległości, jak łatwo się domyślić, złożonej z urodzonych oraz przysposobionych lwowian, którym udało się patronować paru interesującym wystawom sensownie dopełniającym kresową edukację odwiedzających muzeum mieszkańców różnych stron Polski. W spotkaniach tego kilkunastoosobowego grona nie bywało lamentów ani złorzeczeń pod adresem wykonawców historycznego wyroku. Było poczucie zobowiązania wobec przeszłości skazanej na zapomnienie, ale chyba jeszcze większe wobec pokoleń, którym tamten wyrok ważny kawałek przeszłości odbierał.
Za Styksem
W procesie gruntowania (geograficznie i historycznie bogatej) tożsamości cennym źródłem są książki Stanisława Niciei. Pierwszą z długiej ich listy poświęcił on Cmentarzowi Łyczakowskiemu we Lwowie, jednej z najpiękniejszych europejskich nekropolii. Następną był „Cmentarz Obrońców Lwowa" (powszechnie teraz nazywany Cmentarzem Orląt), a w 1998 roku ukazała się duża monografia „Łyczaków. Dzielnica za Styksem" – wszystkie w wydawnictwie Ossolineum. Wszystkie zyskały szeroki, międzynarodowy rozgłos (autor otrzymał mnóstwo listów z różnych miejsc świata).
Lwowianie mego pokolenia rzucili się szukać wiadomości o grobach, grobowcach, kaplicach swoich krewnych i znanych im osób, a zaspokoiwszy tę ciekawość, poznawali społeczność Lwowa upamiętnioną w inskrypcjach: zawodową kondycję mieszkańców, ich miejsca i funkcje w miejskich urzędach, organizacjach społecznych, ich zasługi orężne oraz cywilne, ich pionierską nierzadko pozycję w zbiorowych przedsięwzięciach, osiągnięcia naukowe, artystyczne, sportowe.
„Dzielnica za Styksem" to wizerunek miasta z jego galicyjskim patriotyzmem, ową gotowością do walki o jego wolność, jak i do najbardziej organicznej wytężonej pracy nad tym, by się ono rozwijało w rytmie zgodnym z procesami ogólnocywilizacyjnymi.