Kresy skazane na zapomnienie

Twórcy niegdysiejszej świetności uzdrowiska Truskawiec, jego europejskiej miary, tak samo jak budowniczowie szybów naftowych Borysławia są trwale obecni w epizodach narodowej historii. W mitologii Kresów mają miejsce jeszcze znaczniejsze.

Publikacja: 13.06.2014 17:52

W Borysławiu rosły szyby naftowe i fortuny

W Borysławiu rosły szyby naftowe i fortuny

Foto: CBN Polona

Red

Mam przyjaciół (niewielu już), którym na słowo „Lwów" łzy stają w oczach. A odpowiedź na pytanie, czy wróciliby do rodzinnego miasta – „Natychmiast!" – pada, zanim zdąży ono wybrzmieć. Ponad sześćdziesiąt lat – w tym czasie przeżyli młodość, pokończyli studia, dochowali się wnuków, dorobili zawodowych osiągnięć – przeminęło im jakby w sublokatorskim pokoju, owszem urządzanym, nasiąkłym dobrymi i złymi doświadczeniami, który można opuścić z żalem mniejszym od tego, jaki ciągle wywołuje tamto wygnanie.

Po naszych spotkaniach rewiduję swój stosunek do mojego lwowskiego dziedzictwa i rozważam w sumieniu, czy zasługuję na miano niegodziwej, jakie usłyszałam po wyznaniu, że exodus (niezamierzony) z jednych Kresów na drugie przydał mojej biografii cennych doświadczeń. Raz tylko boleśnie przeżyłam retoryczne pytanie – podczas występów uczniów polskiej szkoły we Lwowie z okazji nadania jej (po trudnych staraniach) imienia Marii Konopnickiej. Pytanie, czy nie należało zostać w rodzinnym „zawsze wiernym" mieście. Retoryczne, bo o tym decydowali rodzice, a wierność miastu musiałaby być wtedy okupiona sowieckim paszportem.

Ci, którzy wyjechali, przenieśli w nowe miejsca to, co nazywamy etosem, tj. wierność podstawowym zasadom postępowania, nabytą w domach rodzinnych, w przedwojennej szkole, w skautowskich drużynach, i cnoty elementarne, tak oczywiste, że się ich na co dzień nie wymieniało – rzetelność, bezinteresowność, pracowitość, prawdomówność, punktualność...

Profesora Stanisława Nicieję poznałam, kiedy należałam przez pewien czas do Rady Programowej Kolekcji Leopolis przy warszawskim Muzeum Niepodległości, jak łatwo się domyślić, złożonej z urodzonych oraz przysposobionych lwowian, którym udało się patronować paru interesującym wystawom sensownie dopełniającym kresową edukację odwiedzających muzeum mieszkańców różnych stron Polski. W spotkaniach tego kilkunastoosobowego grona nie bywało lamentów ani złorzeczeń pod adresem wykonawców historycznego wyroku. Było poczucie zobowiązania wobec przeszłości skazanej na zapomnienie, ale chyba jeszcze większe wobec pokoleń, którym tamten wyrok ważny kawałek przeszłości odbierał.

Za Styksem

W procesie gruntowania (geograficznie i historycznie bogatej) tożsamości cennym źródłem są książki Stanisława Niciei. Pierwszą z długiej ich listy poświęcił on Cmentarzowi Łyczakowskiemu we Lwowie, jednej z najpiękniejszych europejskich nekropolii. Następną był „Cmentarz Obrońców Lwowa" (powszechnie teraz nazywany Cmentarzem Orląt), a w 1998 roku ukazała się duża monografia „Łyczaków. Dzielnica za Styksem" – wszystkie w wydawnictwie Ossolineum. Wszystkie zyskały szeroki, międzynarodowy rozgłos (autor otrzymał mnóstwo listów z różnych miejsc świata).

Lwowianie mego pokolenia rzucili się szukać wiadomości o grobach, grobowcach, kaplicach swoich krewnych i znanych im osób, a zaspokoiwszy tę ciekawość, poznawali społeczność Lwowa upamiętnioną w inskrypcjach: zawodową kondycję mieszkańców, ich miejsca i funkcje w miejskich urzędach, organizacjach społecznych, ich zasługi orężne oraz cywilne, ich pionierską nierzadko pozycję w zbiorowych przedsięwzięciach, osiągnięcia naukowe, artystyczne, sportowe.

„Dzielnica za Styksem" to wizerunek miasta z jego galicyjskim patriotyzmem, ową gotowością do walki o jego wolność, jak i do najbardziej organicznej wytężonej pracy nad tym, by się ono rozwijało w rytmie zgodnym z procesami ogólnocywilizacyjnymi.

Wędrówka pośród grobów nie bywa radosna. Lektura „cmentarnych" książek prof. Niciei budzi melancholię, ale nie wywołuje pretensji do tych, którzy teraz kładą tam kwiaty swoim zmarłym – wyjąwszy, oczywiście, inwazję czerwonych gwiazd z czasów sowieckich. Zastanawiam się, czy lwowskie ofiary obecnych rozruchów na Ukrainie wolno pochować na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Jeśli nie wywołałoby to sprzeciwu, byłoby znakiem, że zaczynamy – Polacy i Ukraińcy – wspólnie przeżywać historię, nie przekreślając bolesnej pamięci.

Wracając do książek prof. Niciei, które w takim przeżywaniu stanowią doskonałą pomoc, przytoczę parę zdań z eseju otwierającego „Łyczaków. Dzielnicę za Styksem": „Czyn obrońców Lwowa w błyskawicznym tempie uległ mitologizacji i wpisany został na karty narodowych legend. Nie można go było unicestwić zabiegami administracyjnymi. Tkwiła w nim bowiem niezwykła moc wzniecająca i potęgująca uczucia patriotyczne oraz poruszająca wyobraźnię przez ukazanie kształtu, jaki we Lwowie przybrały: młodzieńcza fantazja i brawura, heroizm i wola oddania życia za ojcowiznę, ból i rozpacz, zwłaszcza ta, która rozdziera piersi rodziców grzebiących swoje dzieci".

Z czasem prof. Nicieja rozszerzył swoje wędrówki daleko poza Styks, na obszary Galicji, Podola, Pokucia, żeby ofiarować czytelnikom szczególny melanż wiedzy historycznej, dokumentów, wizerunków (mnóstwo ilustracji) nieistniejącej już architektury, krajobrazów, biografii znanych postaci, wspomnień, legend, własnych komentarzy.

Czyj jest szum Czeremoszu?

Stanisław Vincenz ponoć powiedział kiedyś Czesławowi Miłoszowi, że kto raz słyszał szum Czeremoszu, nie zapomni go, nawet gdyby ogłuchł, oślepł i nie mógł się poruszać. Czytając tetralogię Vincenza („Na wysokiej połoninie"), nie miałam w podręcznej pamięci tego, że huculskie losy toczą się w granicach przedwojennej Polski, choć wiedziałam o wizytach mojej ciotki w Krzyworówni. Pamiętam jej barwne opisy Vincenzów, wspominałam Żabie (moja mama prowadziła tam obozy skautek w latach 20. poprzedniego wieku) i Worochtę (jedne z moich przedwojennych wakacji) obecne na kartach tego dzieła.

Zmitologizowaniu Kresów Rzeczypospolitej, jakiego dokonali najpierw Vincenz, a potem Nicieja, pomógł czas, w którym nastąpiła zmiana granic – po pięcioletniej wojennej traumie – oraz przyspieszony rozwój cywilizacji, tam akurat niedający się nazwać postępem. Wyraziście i malowniczo opisane miejsca – karpackie bory, warowne chaty gazdów – oraz klechdy, powtarzane przy watrach zagadki i chasydzkie przypowieści znikły wraz z ludem rozproszonym „w dołach, gdzie z tęsknoty ginie", wcześniej wydziedziczonym z posiadanych połonin i wypasanych tam trzód. Huculski folklor, stymulowany do odradzania się, jest teraz ukraiński i nie budzi pokus rewindykacyjnych u Polaków.

Dwie małe próbki mitologizacji. Vincenz: „Mało kto pamięta, że naszych ludzi żabiowskich, a hołowskich też, z dawien dawna nazywano królewskimi. Na urzędy kichali, o panów nie dbali, pańszczyzny nie uznawali, tylko króla jednego. [...] król nazywał się polski, a był ludzki. Cieszył się, że jego swobodni, pracowici ludzie królami są także, a nie poddanymi". („Na wysokiej połoninie. Listy z nieba")

Nicieja: „Jako mieszkańcy pogranicza, gdzie ciągle zmieniały się granice administracyjne państw, Huculi mieli w sobie krew ruską, cygańską, ormiańską, turecką, tatarską, ale też polską oraz węgierską. Taka mieszanka krwi i pierwotnie koczowniczy sposób życia wytworzyły lud pełen romantyzmu, szlachetności oraz poczucia honoru i dumy". („Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych").

W stosunku do mitologii mamy słabsze poczucie własności niż w stosunku do udokumentowanej historii. Iluż spadkobierców mają mity antyczne? Kto w Europie nie przyznaje się do starożytnych korzeni? Ale mieszkańcy współczesnej Hellady nie zachowują w żywej pamięci wojen terytorialnych między Spartą i Atenami, może ich zgoła nie pomną.

Myśląc o książkach Niciei i doznaniach wywołanych ich lekturą, zastanawiam się nad mechanizmami mitologizacji i nad tym, jak ich znajomość mogłaby się przydać w formowaniu naszego stosunku do miejsc, zdarzeń i osób, który pragniemy odmienić. Czy moi przyjaciele boleśnie tęskniący za swoimi kresowymi miejscami urodzenia, przepełnieni goryczą wobec nowych mieszkańców, znaleźliby ukojenie, gdyby ujrzeli te miejsca jako Arkadię, do której po przeżyciu dzieciństwa, czasem młodości, nie ma innego powrotu jak podróż mityczna?

Galicyjscy szejkowie

Stanisław Nicieja po dokończeniu historyczno-społeczno-kulturowego portretu lwowskiej „Dzielnicy za Styksem" (skąd wąską przerwą w murze przechodziłam podczas dziecinnych spacerów na Cmentarz Obrońców Lwowa, gdzie trafiłam bezbłędnie pół wieku później), opublikował w 2009 roku w Wydawnictwie M5 „Kresowe Trójmiasto" z podtytułem: „Truskawiec, Drohobycz, Borysław" i obiecującą zapowiedzią treści we wstępie: „W Drohobyczu i Borysławiu ludzie ciężko harowali i nierzadko wyniszczali się w walce konkurencyjnej, w atmosferze tamtejszej gorączki bogacenia się. Szczęśliwcy, galicyjscy szejkowie, bardziej przebiegli i pomysłowi, zbijali tam niewyobrażalne fortuny, budowali pyszne wille i kamienice, jeździli najdroższymi samochodami, nosili najwytworniejsze stroje, a odpoczywali oraz leczyli skołatane serca i nerwy – sącząc życiodajną słynną wodę mineralną o zapachu zgniłych jaj i niezachęcającej nazwie »Naftusia« – w Truskawcu".

Opowieść o trzech kresowych miastach mających w historii polskiej nowoczesnej gospodarki i kultury wymiar uniwersalny (Drohobycz Schulza) jest szczególnie bogato ilustrowana fotografiami, reprodukcjami obrazów i grafik, zbieranymi przez autora, jego żonę oraz innych kolekcjonerów, pocztówkami z epoki. Bardzo pomaga to czytelnikowi w wędrowaniu przez historię i geografię bardziej oddalone, niż wynikałoby to z dosłownego odczytania kalendarza i mapy.

Odwiedzając domy inteligenckie z tradycją pracy naukowej, często spotykam potomków tego pierwszego pokolenia polskich inżynierów, którzy w naszym kresowym Klondike sprawdzali zdobytą na – zagranicznych przeważnie – politechnikach wiedzę i w wolnej Polsce próbowali stać się kapitalistami. Ślady tego znajduję w pamiętnikach (niektóre warto by wznowić) – wymowne i porywające świadectwa naszego nadążania myślą techniczną i umiejętnościami organizacyjnymi za krajami, które rozwijały się od początku XX wieku w lepszych warunkach, ale też powtarzania błędów i wynikających stąd klęsk gwałtownego rozwoju.

Świętując przynależność do Unii Europejskiej, dobrze jest przeczytać w tej samej książce rozdział o Truskawcu, zwanym Galicyjską Kolchidą, gdzie Stanisław Nicieja przytacza stary przewodnik po najsłynniejszym kurorcie międzywojennej Małopolski: „Unikalny plac leczniczy ozdobiony w unikalnym guście, swoim wyglądem przypomina urocze zakątki morskiej plaży, basen solny o powierzchni 6400 m2 otoczony lasem mieszanym. Basen zbudowano kondygnacyjnie od 70 do 170 cm – dla dzieci i dorosłych, którzy nie umieją pływać, do 9 m głębokości dla pływaków. Średnia temperatura wody była 22 stopnie C. Podtrzymywaniu tej temperatury sprzyja las, który chroni basen i plażę od wiatru". Niewiele naszych dzisiejszych uzdrowisk może się pochwalić podobną inwestycją.

Tak było sto lat temu, kiedy w Truskawcu bawiła elita polityczna i artystyczna II Rzeczypospolitej, a leczyli tam wybitni przedstawiciele ówczesnej medycyny, np. światowej sławy onkolog prof. Kazimierz Pelczar.

Po wojnie nowi gospodarze zniszczonego basenu nie odbudowali, ale połączyli Truskawiec linią kolejową z Leningradem przez Moskwę, żeby mogło tam przyjeżdżać blisko 400 tysięcy radzieckich kuracjuszy rocznie.

W ukraińskim Truskawcu odsłonięto odnowiony (przy polskim wsparciu) pomnik Adama Mickiewicza. Twórcy niegdysiejszej świetności uzdrowiska, jego europejskiej miary, tak samo jak budowniczowie szybów naftowych Borysławia i okolicy są trwale obecni w epizodach narodowej historii. W mitologii Kresów mają miejsca znaczniejsze, bo wpisane w szerszą historię wspólnego kontynentu.

Podzielić się Atlantydą

Projekt wydawniczy „Kresowa Atlantyda" prof. Nicieja zaczął realizować w 2012 roku. Zaplanowany jest na ponad dziesięć tomów – w każdym historia kilku miast, czasem miasteczek z terenu Galicji, Podola, Pokucia, Karpat... Historię i mitologię zapisał autor w podtytule, czytelnik zaś, trochę zależnie od wieku, znajduje przewagę jednej lub drugiej.

We wstępie do pierwszego tomu, który otwiera całość (pierwsze jest oczywiście opisanie Lwowa, największego miasta Kresów Wschodnich i jednej z kulturalnych stolic II RP), autor uzasadnia swoje przedsięwzięcie rzeczowo: „Polska w wyniku układów jałtańsko-poczdamskich w roku 1945 została przesunięta na mapie Europy jak klocek około 250 km na zachód. [...], obszar powojennego państwa polskiego (PRL, III RP), liczący 312 tys. km2, jest o ok. 76 tys. km2 mniejszy od obszaru II RP. [...] Lwów z dnia na dzień stał się miastem ukraińskim, Wilno litewskim, Grodno białoruskim, a niemieckie Breslau i Stetin – Wrocławiem i Szczecinem. [...] książka ta jest w zamierzeniu pierwszym tomem opowieści o kresowej Atlantydzie. O krainie zatopionej w odmętach niepamięci poprzez długotrwałe działanie cenzury i milczenie, by rzekomo nie wzbudzać resentymentów do ziem przez Polskę utraconych".

Prof. Nicieja ma prawo powątpiewać w budzenie resentymentów („rzekomo") poprzez pielęgnowanie pamięci, gdyż udaje mu się tak oddziaływać na pamięć Kresowian, że rodzi się z niej zobowiązanie do utrwalania i, co ważniejsze, przekazywania wiedzy o tych ziemiach utraconych. Zobowiązanie poprzedzone zawstydzeniem, że się do tego za mało przykładają. I nie ma w tym nic z tuszowania bolesnej przeszłości w stosunkach z sąsiadami. Zło, jakie się działo na obszarach Atlantydy, boli dłużej – tych, którzy go doznali, lub krócej – tych, którzy o nim wiedzą, lecz nie żąda zemsty, nawet sprawiedliwy rachunek czyniąc rzeczą drugoplanową. Zobowiązuje do pamięci, takiej, która może być ostrzeżeniem przed możliwością powrotu zła. I tą pamięcią trzeba i warto się dzielić, trzeba i warto przekazywać ją nowym mieszkańcom tych ziem, które dla wyrugowanych stamtąd są dzisiaj Atlantydą, krainą mityczną, której już żadne obroty historii nie mogą odebrać ani naruszyć.

Czytając kolejne tomy (ukazały się cztery, ostatni w czasie, gdy Ukraina przeżywa dramatyczne zmagania o prawo do tożsamości), myślę, że nasza kresowa Atlantyda może się Ukraińcom w tych zmaganiach przydać, że powinni przeczytać te książki, bo zobowiązują one do podtrzymania ciągłości, do uszanowania duchowego i kulturowego bogactwa, którego ślady odziedziczyli po ich twórcach. „Uzdrowisko w Morszynie przeżywało okres świetności w latach 20. i 30. XX wieku, kiedy w architekturze dominował styl art déco, dlatego wiele tamtejszych pensjonatów i willi utrzymanych było w tym stylu. Ultranowoczesnym dziełem architektonicznym w tym kurorcie, wzniesionym w latach 1935–38 według projektu architekta Mariana Nikodemowicza, był Centralny Dom Zdrojowy nazywany powszechnie »Pałacem Marmurowym«. W pobliżu wybudowano nowoczesną w formie główną pijalnię mającą kształt kosmiczny – latającego talerza z piorunochronem przypominającym antenę".

W cytowanym wyżej wstępie do tomu otwierającego cykl mamy wyznanie dotyczące genezy artystycznej formy narracji: „Pomysł zrodził się przy okazji lektury mego ulubionego »Rękopisu znalezionego w Saragossie« Jana Potockiego, czyli opowieści szkatułkowej, gdzie jeden moduł wynika z poprzedniego, choć niekoniecznie musi się z nim wiązać. Wielkiej historii towarzyszy mała. Oprócz dziejów miast i wielkich postaci historycznych związanych z nimi są w niej również historie zwykłych ludzi zatrzymane w anegdocie, w starym zdjęciu, w opowieści późnego wnuka, a także w mitologii rodzinnej, która nadaje dziejom specyficzny wdzięk i aromat".

Powinowactwa z literackim pierwowzorem mogą badać uczeni w prozie, czytelnik w tym niewyspecjalizowany smakuje piórem malowane krajobrazy, portrety indywidualne i zbiorowe, rodzinne historie związane z wyspami i wysepkami Atlantydy, czasem sielskie, czasem tajemne, czasem ponure.

Ugory pod Zaleszczykami

Lektura książek prof. Niciei prowadzi mnie do spostrzeżenia, że uprawia on rodzimą odmianę realizmu magicznego, którą może wolno nazwać historyzmem magicznym? Ożywia postaci nieobecne w podręcznikach, nawet w encyklopediach – z ich urodą, strojami, rekwizytami (wachlarz, cwikier, laska, wiosło), przywarami i tymi cechami charakteru, które owocowały budową zagłębia naftowego albo „huculskim" malarstwem Fryderyka Pautscha, Władysława Jarockiego, Kazimierza Sichulskiego. A wszystko zawsze osadzone w kontekście czasu (minionego) i miejsca (utraconego). Nie towarzyszą temu oceny ani konkurencyjne konfrontacje, odniesienia do innych dzieł innych twórców, w innych okolicach. Oceny są zawsze pozytywne, wskazują na pionierski charakter tego, co robili mieszkańcy Kresów, a co autor dokumentuje realiami z epoki, dzisiaj nieistniejącymi, niepamiętanymi, przez co tworzącymi aurę magiczną.

Podróż wśród tych realiów pobudza wyobraźnię, skłaniając do szukania własnych związków z Atlantydą, osobistych uprawnień do współwłasności tej mitologicznej krainy, nawet jeśli czytelnik urodził się daleko od Kresów i w innej historycznej epoce. „Gdy dziś patrzy się na ugory na zboczach wzgórz pod Zaleszczykami, trudno uwierzyć, że w tym miejscu były kiedyś winnice dające ludziom pracę i bogactwo, a krajobrazom nad brzegami Dniestru zapach winogronowo-morelowy. Trudno uwierzyć, że było tam niegdyś około 150 hektarów winnic. Dziś nie ma tam ani jednej winnicy – pod administracją Związku Radzieckiego, w ramach walki z pijaństwem, jak wówczas pisano »bimbrownictwem«, kazano je wyciąć; pijaństwa w ZSRR nie zniszczono, ale winnice unicestwiono szybko i skutecznie".

Mam przyjaciół (niewielu już), którym na słowo „Lwów" łzy stają w oczach. A odpowiedź na pytanie, czy wróciliby do rodzinnego miasta – „Natychmiast!" – pada, zanim zdąży ono wybrzmieć. Ponad sześćdziesiąt lat – w tym czasie przeżyli młodość, pokończyli studia, dochowali się wnuków, dorobili zawodowych osiągnięć – przeminęło im jakby w sublokatorskim pokoju, owszem urządzanym, nasiąkłym dobrymi i złymi doświadczeniami, który można opuścić z żalem mniejszym od tego, jaki ciągle wywołuje tamto wygnanie.

Po naszych spotkaniach rewiduję swój stosunek do mojego lwowskiego dziedzictwa i rozważam w sumieniu, czy zasługuję na miano niegodziwej, jakie usłyszałam po wyznaniu, że exodus (niezamierzony) z jednych Kresów na drugie przydał mojej biografii cennych doświadczeń. Raz tylko boleśnie przeżyłam retoryczne pytanie – podczas występów uczniów polskiej szkoły we Lwowie z okazji nadania jej (po trudnych staraniach) imienia Marii Konopnickiej. Pytanie, czy nie należało zostać w rodzinnym „zawsze wiernym" mieście. Retoryczne, bo o tym decydowali rodzice, a wierność miastu musiałaby być wtedy okupiona sowieckim paszportem.

Ci, którzy wyjechali, przenieśli w nowe miejsca to, co nazywamy etosem, tj. wierność podstawowym zasadom postępowania, nabytą w domach rodzinnych, w przedwojennej szkole, w skautowskich drużynach, i cnoty elementarne, tak oczywiste, że się ich na co dzień nie wymieniało – rzetelność, bezinteresowność, pracowitość, prawdomówność, punktualność...

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał