Klątwa Maracany

Jeden mecz, jeden gol i 64 lata narodowej traumy. Przegrana 1:2 ?z Urugwajem w 1950 roku ciągle gnębi Brazylijczyków.

Publikacja: 13.06.2014 18:03

Brazylijski bramkarz Moacir Barbosa i fatalny gol

Brazylijski bramkarz Moacir Barbosa i fatalny gol

Foto: AFP

Pewnie każdy człowiek przynajmniej raz w życiu obudził się i z ulgą stwierdził, że to, co przed chwilą widział i przeżywał, to tylko sen. Wszystko jest po staremu, dom stoi tu, gdzie stał, za oknem cisza, nic nie płonie, można dalej spać.

A gdyby jednak to nie był tylko sen, gdyby opowiadał o tym, co się naprawdę wydarzyło? Gdyby nie dało się o tym zapomnieć i gdyby ten sam sen śniły 194 miliony ludzi, w różnych pokoleniach, przez 64 lata, bez przerwy? To byłby dopiero koszmar.

Zapytajcie państwo Brazylijczyków, jakie to uczucie. Można się założyć, że każdy złapie się za serce. Jeżeli kiedyś mają przestać śnić ten koszmar, to właśnie teraz, kiedy znów są u nich mistrzostwa świata i finał odbędzie się na Maracanie.

Już zaczęły się zaklinania, wezwania i przestrogi. Cafu, zawodnik drużyny, która zdobyła tytuł w 2002 roku (ostatni dotąd dla Brazylii), przestrzega, że trzeba wygrać finał mistrzostw świata, żeby wreszcie odegnać duchy przeszłości. – Nawet kiedy gramy na wyjeździe, na piłkarzach ciąży ogromna presja, a co dopiero tutaj. Trzeba wygrać, bo inaczej widmo roku 1950 będzie nas ścigać, aż odbędą się tutaj następne mistrzostwa świata – powiedział Cafu, który podnosił puchar w latach 1994 i 2002.

Biorąc pod uwagę ogromne zamieszki i protesty, które wywołały kosztowne przygotowania do mundialu, na kolejną okazję trzeba by czekać bardzo długo, być może następne 64 lata, bo poprzednio turniej w Brazylii odbył się w 1950 roku.

Brazylijskie wzmożenie

Co takiego się stało 16 lipca tamtego roku, że do dzisiaj rozpamiętują to ludzie od Porto Alegre na południu aż po Belem na północy? To był pierwszy turniej, który zorganizowano po tragedii drugiej wojny światowej. Brazylia zgłosiła się do organizacji już w 1938 roku, ale na czas wielkiego konfliktu imprezy trzeba było zawiesić.

W zniszczonej wojną Europie nikt nie miał pieniędzy na to, by zorganizować tak wielkie przedsięwzięcie (następne dwa turnieje odbyły się w krajach neutralnych: Szwajcarii oraz Szwecji, a z państw, w których toczyły się walki, mundial pierwsza zorganizowała Wielka Brytania, ale dopiero w 1966 roku), więc misję powierzono Brazylii.

Gospodarze postawili tylko jeden warunek: mistrzostwa świata odbędą się w 1950 roku, a nie, jak chciała FIFA, w 1949. I wszystko na tym etapie do siebie pasowało. Wielki geograficznie kraj, z bogatymi złożami naturalnymi i wybujałą przyrodą, który dopiero budził się do wielkości gospodarczej i politycznej, dostał imprezę, dzięki której mógł potwierdzić swoje aspiracje – ledwie pół wieku wcześniej ostatecznie pozbył się kolonializmu (niepodległość ogłoszono w 1899 roku).

Krajowi, który dopiero zrzucił dyktaturę, brakowało narodowych mitów. Nie było wojen z sąsiadami, nie było bohaterów. Stolicę, Brasilię, zaczęto budować w 1956 roku. Futbol już był narodową religią, Brazylijczycy uważali siebie za najlepszych na świecie, więc mistrzostwa musiały być wspaniałe. W takiej atmosferze czekali na mundial.

Triumf miał mieć godną oprawę, więc specjalnie na mistrzostwa wybudowano największy na świecie stadion piłkarski – Maracanę. O poziomie narodowego wzmożenia może świadczyć tempo, w jakim obiekt wzniesiono. Prace rozpoczęły się w 1948 roku, na budowie zatrudnionych było 10 tysięcy robotników, a stadion był gotowy na mistrzostwa (chociaż poprawiano go jeszcze do 1965 roku). Dla wielu z tych ludzi budowa stała się okazją do wyrwania się z wielkiej biedy. Dzisiaj, w XXI wieku, Brazylia o takim tempie budowy stadionów mogła tylko pomarzyć.

Skazani na sukces

Mistrzostwa to nie był tylko wielki plac budowy, drużyna też była znakomita, z wielkimi gwiazdami Ademirem i Zizinho na czele. Wszystko zdawało się zmierzać we właściwą stronę. Brazylijczycy zaczęli od rozbicia Meksyku 4:0, potem na chwilę przystopowali, remisując ze Szwajcarią 2:2, a na koniec rozgrywek grupowych pokonali Jugosławię 2:0.

Awansowali do fazy finałowej, gdzie mieli się zmierzyć ze Szwecją, Hiszpanią i Urugwajem – o takiej właśnie kolejności zadecydowało losowanie. Poza tym nic nie było zostawione przypadkowi. Po raz pierwszy i ostatni mistrzostwa świata miały fazę finałową, w której każdy grał z każdym, nikt nie odpadał, a o mistrzostwie świata decydowała liczba zdobytych punktów. Taki format wymusili na FIFA Brazylijczycy, bo co by się stało, gdyby jakiś przypadkowy gol wyrzucił ich z turnieju?

Fazę finałową gospodarze rozpoczęli od dwóch pogromów: 7:1 ze Szwecją i 6:1 z Hiszpanią. Urugwaj się męczył (remis z Hiszpanią i z trudem wyrwane Szwedom zwycięstwo). Faworyt był tylko jeden, wszystko zdawało się zmierzać w jedną, słuszną stronę. Do zdobycia Pucharu Świata wystarczał remis. Mecz z Urugwajem nie był, ściśle rzecz biorąc, finałem, ale decydował o tym, kto zostanie mistrzem świata.

Na spotkanie sprzedano 173 850 wejściówek, a jedna z licznych legend dotyczących tego meczu mówi, że było nawet 200 tysięcy widzów. Brazylijczycy nie dopuszczali do siebie myśli o tym, że złote medale mogłyby im przejść koło nosa. Atmosferę podgrzewały media. „Gazeta Esportiva" z Sao Paulo kłuła oczy tytułem: „Jutro wygramy z Urugwajem", a dziennik „O Mundo" poszedł jeszcze dalej, zamieszczając zdjęcie drużyny i pisząc „Oto mistrzowie świata".

Zawodnikom wręczono nawet złote zegarki z wygrawerowaną inskrypcją „Dla mistrzów świata". Wszyscy chcieli się podpiąć pod spodziewany sukces. Po przegranej piłkarze wspominali, że cały poranek w hotelu przed meczem spędzili na ściskaniu dłoni polityków (trwała właśnie kampania wyborcza) i rozdawaniu autografów.

Stawkę podbił jeszcze gubernator Rio Angelo Mendes de Moraes, który patetycznym tonem przemawiał do zawodników: „Wy, którym nikt na całej półkuli nie jest w stanie dorównać! [...] Wy, którzy pokonacie każdego przeciwnika!". Po meczu ktoś zniszczył jego popiersie stojące w pobliżu stadionu.

Dziś, w profesjonalnym futbolu, kiedy liczy się każda minuta odpoczynku, a wyciszenie przed meczem urasta do rangi fetyszu, coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Nawet głowy państw nie odważają się wchodzić do szatni drużyny w ostatnich godzinach przed meczem.

Do przerwy 0:0

Kiedy brazylijscy piłkarze ruszyli na Maracanę, wiozący ich autokar miał stłuczkę, a zawodnik Augusto nabił sobie guza. Wtedy nikt nie przywiązywał do tego zdarzenia większej wagi, dopiero potem, kiedy szukano przyczyn porażki na boisku i poza nim, na ziemi i w siłach nadprzyrodzonych, takie epizody zaczęły nabierać znaczenia.

Tymczasem Maracana śpiewała. Przestraszony i zrezygnowany selekcjoner Urugwaju powiedział piłkarzom, żeby się cofnęli pod bramkę, bo to jedyna nadzieja na jakiś korzystniejszy wynik. Kiedy wyszedł z szatni, motywacją zajął się kapitan Obdulio Varela, który powiedział kolegom: „Mecz rozgrywa się na boisku, nie patrzcie na trybuny. Myślcie, że postacie tam siedzące są z drewna".

To kolejna z legend tego spotkania i kolejna z postaci, które tamtego popołudnia przeszły do historii. Podobno jego przemowa poderwała kolegów do walki. Byłoby z nimi w innym przypadku źle, bo napięcie było tak wielkie, że urugwajczyk Julio Perez zsikał się podczas hymnu.

Pierwsza połowa skończyła się bez bramek i to był pierwszy malutki sukces Urugwajczyków, którym wszyscy, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, przeznaczyli rolę suchych liści podczas huraganu. Tymczasem te liście potrafiły się odwinąć. W 28. minucie Varela uderzył brazylijskiego pomocnika Bigode. Podobno cios nie był mocny, obaj zawodnicy go zbagatelizowali, ale później zdarzenie to weszło do zbioru mitów – to wtedy Urugwajczycy mieli zyskać przewagę psychologiczną.

Nikt dzisiaj nie zgadnie, czy tak rzeczywiście było, to historia taka sama jak strzał Geoffreya Hursta w finale MŚ w 1966 roku – minął czy nie minął linii bramkowej, nikt nie jest w stanie przekonująco tego rozstrzygnąć. Wiadomo tylko, że sędzia gola uznał i skończyło się zwycięstwem Anglii nad RFN.

Sinatra, Jan Paweł II i on

Po przerwie Maracana oszalała ze szczęścia, bo w 47. minucie Friaca dał gospodarzom prowadzenie. Tysiące na stadionie i miliony przy radioodbiornikach mogły wiwatować. Gdyby wtedy piłkarze Brazylii natarli na Urugwaj, skończyłoby się pewnie wysokim zwycięstwem, ale Varela wiedział, co trzeba zrobić.

Zabrał piłkę i pobiegł do arbitra kłócić się o spalonego, którego w rzeczywistości nie było. Sędzia z nim dyskutował (żółtej kartki nie mógł dać, bo pojawiły się w futbolu kilkanaście lat później), a w tym czasie wszyscy ochłonęli. Kiedy gra się znowu rozpoczęła, impet Brazylijczyków był już słabszy.

Niedługo później zaczęły się kłopoty. W 66. minucie Varela podał na prawe skrzydło do Alcidesa Ghiggii, ten ograł Bigode („pobitego" przez Varelę) i podał do Alberto Schiaffino, a ten z bliska wpakował piłkę do siatki. Szok, niedowierzanie, pomyłka? Tego nie było w scenariuszu, ale przecież jeszcze wszystko miało się zakończyć happy endem, bo do tytułu starczał remis.

Wystarczyło nie stracić gola przez kolejne 24 minuty. Brazylijczycy wytrzymali niecały kwadrans, a na scenę wkroczył bohater najbardziej tragiczny, bramkarz Brazylii Moacir Barbosa. W 79. minucie Ghiggia znów miał piłkę na prawym skrzydle, znów minął zwodem Bigode i zamiast dośrodkować, strzelił na bramkę. To nie było mocne uderzenie, stopa Urugwajczyka ledwie musnęła piłkę, a mimo to wpadła ona do bramki.

Barbosa, pamiętając poprzednią akcję, ruszył w prawą stronę, chcą przeciąć dośrodkowanie, a kiedy zorientował się, że piłka leci jednak do bramki, było już za późno. Kamera umieszczona tuż za jego bramką zarejestrowała ten moment. Piłka w siatce, Barbosa klęczy i potem wstaje powoli skulony, a Urugwajczycy cieszą się w oddali. Szkoda, że nie ma dźwięku, bo efekt byłby jeszcze bardziej dramatyczny.

Przed chwilą radość i szum tysięcy ludzi, a chwilę później przejmująca cisza. Nikt nic nie krzyczał, nawet nie złorzeczył, kibice nie byli w stanie. Cios był zbyt mocny i niespodziewany. Szef FIFA Jules Rimet, który miał wręczać puchar, wyszedł w drugiej połowie, żeby przećwiczyć przemowę sławiącą grę gospodarzy, a kiedy wrócił, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wręczył szybko puchar piłkarzom Urugwaju i tyle było ceremonii.

Wiele lat później Ghiggia wygłosił słynne zdanie: „Było tylko trzech ludzi, którzy jednym gestem uciszyli Maracanę: Frank Sinatra, papież Jan Paweł II i ja". Miał rację, a trybuny, które miały ponieść piłkarzy Brazylii do zwycięstwa, swoim milczeniem jeszcze utrudniły im zadanie.

Po takich klęskach szuka się winnych i tak też było po finale 1950 roku. Dla Barbosy byłoby lepiej, gdyby w nim nie zagrał, gdyby złamał rękę albo w ogóle nie zaczynał grać w piłkę. Chociaż został wybrany na najlepszego bramkarza turnieju i grał świetnie w barwach klubu Vasco da Gama, w reprezentacji Brazylii wystąpił już tylko raz. Stał się pariasem, niemal zadżumionym, na widok którego odwraca się wzrok. Mówił przed śmiercią z żalem, że w Brazylii najbardziej surowy wyrok to 30 lat więzienia, a jego skazano na 50 lat.

Całe życie walczył z piętnem Maracany, został nawet administratorem stadionu. W 1963 roku zaprosił znajomych na grilla, gdzie jako opału użył drewnianych słupków i poprzeczek bramek z pamiętnego finału. Jeszcze wiele lat później w supermarkecie usłyszał, jak młoda kobieta mówi o nim do synka, że to człowiek, przez którego płakała cała Brazylia. W 1994 roku asystent selekcjonera Mario Zagallo nie pozwolił mu spotkać się z piłkarzami, twierdząc, że przynosi pecha. Potem Brazylia zdobyła złoto.

Zamiast wielkiego święta i pokazania światu swojej siły, naród brazylijski otrzymał potężny cios, a Roberto DaMatta, brazylijski politolog, określa tę porażkę „chyba największą tragedią we współczesnej historii Brazylii", jak pisze w swojej książce „Futbol. Brazylijski styl życia" Alex Bellos.

Zabić bestię

Do całej klęski doszedł jeszcze wątek rasistowski. Barbosa, Bigode i Juvenal – główni winowajcy bramek – mieli czarną skórę. Przez następne 49 lat żaden czarnoskóry bramkarz nie wybiegł w podstawowym składzie reprezentacji. Tę serię przerwał dopiero fenomenalny Dida.

Mecz z 16 lipca 1950 roku analizowali wszyscy w Brazylii: kibice, trenerzy, piłkarze, nawet poeci. Pojawiały się najbardziej dramatyczne porównania. Poeta Nelson Rodriguez stwierdził nawet, że dla Brazylii porażka 1:2 z Urugwajem była jak Hiroszima, i był zdania, że wtrąciła cały naród w poczucie niższości wobec reszty świata.

Musiały minąć dwa lata, nim reprezentacja tego kraju ponownie wybiegła na boisko, ale już nie w białych koszulkach, które były „pechowe" i „za mało patriotyczne". W specjalnym konkursie zwyciężyły żółte koszulki z zielonym kołnierzykiem. Od teraz Brazylijczycy są „canarinhos".

Brazylia ma już na koncie pięć tytułów mistrza świata, ale żaden nie zamknął rany. O żadnym triumfie nie napisano tylu książek co o porażce z 1950 roku, w tym najsłynniejszą „Anatomia klęski" Paula Perdigao. Rośnie legenda, bo tego meczu nie można było zobaczyć w telewizji (pojawiła się w kraju dwa miesiące później) i trzeba było polegać na własnej wyobraźni, relacjach w gazecie i opowieściach naocznych świadków.

Porażka się tuczyła, aż urosła do nieprawdopodobnych rozmiarów. Dzisiaj jest nowe pokolenie piłkarzy, którzy mają zabić bestię i odrąbać jej głowę, żeby można było spalić prochy i rozsypać nad Maracaną.

Pewnie każdy człowiek przynajmniej raz w życiu obudził się i z ulgą stwierdził, że to, co przed chwilą widział i przeżywał, to tylko sen. Wszystko jest po staremu, dom stoi tu, gdzie stał, za oknem cisza, nic nie płonie, można dalej spać.

A gdyby jednak to nie był tylko sen, gdyby opowiadał o tym, co się naprawdę wydarzyło? Gdyby nie dało się o tym zapomnieć i gdyby ten sam sen śniły 194 miliony ludzi, w różnych pokoleniach, przez 64 lata, bez przerwy? To byłby dopiero koszmar.

Zapytajcie państwo Brazylijczyków, jakie to uczucie. Można się założyć, że każdy złapie się za serce. Jeżeli kiedyś mają przestać śnić ten koszmar, to właśnie teraz, kiedy znów są u nich mistrzostwa świata i finał odbędzie się na Maracanie.

Już zaczęły się zaklinania, wezwania i przestrogi. Cafu, zawodnik drużyny, która zdobyła tytuł w 2002 roku (ostatni dotąd dla Brazylii), przestrzega, że trzeba wygrać finał mistrzostw świata, żeby wreszcie odegnać duchy przeszłości. – Nawet kiedy gramy na wyjeździe, na piłkarzach ciąży ogromna presja, a co dopiero tutaj. Trzeba wygrać, bo inaczej widmo roku 1950 będzie nas ścigać, aż odbędą się tutaj następne mistrzostwa świata – powiedział Cafu, który podnosił puchar w latach 1994 i 2002.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy