Charlie i księżna Diana

Zacznę, tak jak należy, od deklaracji, że jednoznacznie i bez wahań potępiam zamach terrorystyczny w Paryżu w redakcji „Charlie Hebdo" i w koszernym supermarkecie.

Aktualizacja: 18.01.2015 12:38 Publikacja: 18.01.2015 11:00

Irena Lasota

Irena Lasota

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Jest to tak oczywiste, że wydaje mi się, iż za dużo czasu antenowego i farby drukarskiej stracono na taką deklarację składaną przez polityków, dziennikarzy i właściwie każdego, kto na ten temat coś pisze.

Po tej deklaracji nie piszę „ale", bo takie słowo by ją osłabiło. Nasuwa mi się jednak kilka myśli a propos tego, co wydarzyło się po zamachu.

Przeciwko terroryzmowi i za wolnością słowa wypowiedzieli się w ostatnich dniach nie tylko tak zwani wszyscy, ale nawet – można powiedzieć – Wszyscy Plus. Wśród głosów prezydentów Obamy czy Hollande'a usłyszeliśmy stanowcze „NIE!" Władimira Putina (szefa terrorystycznego państwa Rosja), Hassana Nasrallaha (szefa terrorystycznej organizacji Hezbollah), Hassana Rouhaniego (szefa Iranu finansującego liczne organizacje terrorystyczne), rzecznika Hamasu (terrorystycznej organizacji z Palestyny) i Ilhama Alijewa (szefa Azerbejdżanu – państwa nazwanego ostatnio największym więzieniem dziennikarzy w Europie). Nie słychać tylko było Kim Dzong Una (Korea Północna) i rzecznika organizacji Boko Haram w Nigerii, która właśnie zajęta była mordowaniem ponad dwóch tysięcy ludzi. Ten marsz solidarności z terrorystami i wrogami wolności (nie tylko słowa) był gorszym zakłamaniem niż sesje ONZ, gdzie przynajmniej niektórzy na siebie napadają.

W pierwszym szeregu marszów i na pierwszych stronach gazet widać było polityków i redaktorów naczelnych, którzy jeszcze niedawno podawali do sądu zarówno tygodnik „Charlie Hebdo", jak i swoich kolegów dziennikarzy, którzy ośmielili się ich krytykować lub wyśmiewać. Ta hipokryzja była jednak widoczna tylko dla wtajemniczonych. Ogólnoświatowa solidarność była i wzruszająca, i śmieszna, i przerażająca.

Wzruszająca, bo moim zdaniem pokazywała, jak w dobie internetowego osamotnienia i zminiaturyzowania rodziny i grup społecznych ludzie jednak chcą (czasem) być razem i przeżywać coś uniwersalnego. Być w stadzie. Niejasne, czym było to coś, co przeżywali. Protestem przeciwko terroryzmowi? Śmierci? Nienawiści? Strachem o swoje bezpieczeństwo? Bezradnością?

Śmieszna, bo nastrojem i pewnego rodzaju bezmyślnością przypominała światową żałobę po śmierci księżnej Diany. Złączeni żałobą i smutkiem ludzie też łączyli się wówczas pokojowo w stada protestujące przeciwko złu. Ale jakiemu? Szybkiej jeździe w tunelach? Surowości królowej Elżbiety? Bezpowrotnemu odejściu lalki Barbie?

Przerażająca, bo pokazywała, jak wybiórcza i niesprawiedliwa jest ludzka solidarność. Ile osób wyszło na ulice z plakatem „Jestem Anną Politkowską", ile osób protestuje przeciwko zabijaniu i więzieniu dziennikarzy przez policje i rządy, które podpisały wszystkie stosowne traktaty i umowy o wolności słowa i zgromadzeń? Gdzie te tłumy, które domagałyby się likwidacji Boko Haram?

Solidarnościowe hasło „Jestem Charlie" okazało się genialnym pomysłem. Do dnia zamachu „Charlie Hebdo" sprzedawał około 35 tys. egzemplarzy, można więc założyć, że niewiele osób deklarujących swą nową tożsamość wiedziało, kim naprawdę są. Identyfikowali się z ofiarami terroru. Gdyby jednak marsze odbywały się pod hasłem „Precz z terrorem", zaczęłyby się spory, który terroryzm jest groźniejszy, kto go wywołuje, komu on służy, kto trenował terrorystów, jaką bronią posługują się najczęściej – krótko mówiąc, pojawiłoby się mnóstwo niepotrzebnych pytań. Mówiono by o wszystkim, o czym trzeba mówić, ale się nie mówi. I nie byłoby milionów uczestników ani dziesiątków głów państw.

Czy rzeczywiście wszyscy wolą być Charliem niż Anną Politkowską? Ja na przykład nie. Jestem przeciwko terrorowi, ale też wolę się zastanowić, co jest większym zagrożeniem XXI wieku. Jeśli miliony protestują przeciwko zabiciu karykaturzystów w Paryżu, a tylko setki (w najlepszym razie) przeciwko zabiciu dziennikarki w Moskwie, to odpowiedź jest oczywista. Charliego będziemy bronić, a Politkowskiej nie.

Spór o zakres wolności słowa trwa co najmniej od czasów starożytnej Grecji i nie ma w nim żadnych łatwych odpowiedzi. Czy zawsze i wszędzie chcemy bronić wolności słowa? Jaka byłaby reakcja w Polsce, gdyby w latach 90. ktoś wystrzelał część redakcji tygodnika „Nie", którego poziom obrażania uczuć religijnych dorównuje „Charlie Hebdo", choć poziom rysowników w „Nie" jest dużo niższy? A co z zastrzeleniem komunistycznego dziennikarza Stefana Martyki w 1951 roku przez członków antykomunistycznej organizacji podziemnej?

I na koniec: powagę całego szumu „Jestem Charlie" ilustruje też decyzja Unii Europejskiej o podjęciu kroków w celu zapobieżenia powtórce zamachu z 7 stycznia – należy uszczelnić granice między strefą Schengen i resztą świata. Bo po co przypominać, że wszyscy trzej zamachowcy byli urodzonymi we Francji obywatelami francuskimi? Mogłoby to skierować uwagę na problemy wewnętrzne Unii. No, ale może w końcu przewodniczący Rady Europejskiej zadba o to, by uszczelnić granicę Polski z Rosją.

Plus Minus
Kataryna: Karol Nawrocki okazał się Mejzą
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku