Jest to tak oczywiste, że wydaje mi się, iż za dużo czasu antenowego i farby drukarskiej stracono na taką deklarację składaną przez polityków, dziennikarzy i właściwie każdego, kto na ten temat coś pisze.
Po tej deklaracji nie piszę „ale", bo takie słowo by ją osłabiło. Nasuwa mi się jednak kilka myśli a propos tego, co wydarzyło się po zamachu.
Przeciwko terroryzmowi i za wolnością słowa wypowiedzieli się w ostatnich dniach nie tylko tak zwani wszyscy, ale nawet – można powiedzieć – Wszyscy Plus. Wśród głosów prezydentów Obamy czy Hollande'a usłyszeliśmy stanowcze „NIE!" Władimira Putina (szefa terrorystycznego państwa Rosja), Hassana Nasrallaha (szefa terrorystycznej organizacji Hezbollah), Hassana Rouhaniego (szefa Iranu finansującego liczne organizacje terrorystyczne), rzecznika Hamasu (terrorystycznej organizacji z Palestyny) i Ilhama Alijewa (szefa Azerbejdżanu – państwa nazwanego ostatnio największym więzieniem dziennikarzy w Europie). Nie słychać tylko było Kim Dzong Una (Korea Północna) i rzecznika organizacji Boko Haram w Nigerii, która właśnie zajęta była mordowaniem ponad dwóch tysięcy ludzi. Ten marsz solidarności z terrorystami i wrogami wolności (nie tylko słowa) był gorszym zakłamaniem niż sesje ONZ, gdzie przynajmniej niektórzy na siebie napadają.
W pierwszym szeregu marszów i na pierwszych stronach gazet widać było polityków i redaktorów naczelnych, którzy jeszcze niedawno podawali do sądu zarówno tygodnik „Charlie Hebdo", jak i swoich kolegów dziennikarzy, którzy ośmielili się ich krytykować lub wyśmiewać. Ta hipokryzja była jednak widoczna tylko dla wtajemniczonych. Ogólnoświatowa solidarność była i wzruszająca, i śmieszna, i przerażająca.
Wzruszająca, bo moim zdaniem pokazywała, jak w dobie internetowego osamotnienia i zminiaturyzowania rodziny i grup społecznych ludzie jednak chcą (czasem) być razem i przeżywać coś uniwersalnego. Być w stadzie. Niejasne, czym było to coś, co przeżywali. Protestem przeciwko terroryzmowi? Śmierci? Nienawiści? Strachem o swoje bezpieczeństwo? Bezradnością?