Do kilkunastu wspaniałych muzeów w stolicy USA wchodzących w skład Smithsonian Institution wstęp jest bezpłatny. Można tam obejrzeć i kawałek Księżyca, i „Polskiego jeźdźca" vel „Lisowczyka" pędzla Rembrandta, i suknie Jacqueline Kennedy. Muzea rosną wraz z darowiznami i potrzebami, ale także wraz ze zmianą perspektywy. 20 lat temu zwiedzałam Muzeum Historii Naturalnej wraz z Mustafą Dżemilewem, który z szelmowskim uśmiechem podszedł do informacji i spytał, dlaczego Indianie amerykańscy są w tej samej gablocie co wilki i niedźwiedzie. Zażenowany pan informator powiedział, że właśnie naprawiają tę pomyłkę i budują oddzielne muzeum Indian...
Międzynarodowe Muzeum Szpiegostwa, choć bardzo popularne, nie jest warte nawet połowy z 22 dolarów, które płaci się za wstęp. Mieści się na trzech piętrach, z których jedno zajmuje sklep sprzedający breloczki i koszulki z napisami CIA lub KGB, a drugie specjalna wystawa poświęcona Jamesowi Bondowi, jego filmom, książkom i kokotkom. Na trzecim piętrze jest właściwa wystawa stała. Poza kilkoma eksponatami, takimi jak aparat fotograficzny w szmince czy prochowiec z wielką liczbą kieszeni, niemal wszystkie zdjęcia Maty Hari czy Kima Philby'ego oraz opowieści o nich można znaleźć w internecie i przeczytać na siedząco.
Wystawa razi swoją powierzchownością i swoistą „urawniłowką" moralną: członkowie ruchu oporu nadający z okupowanej Francji sąsiadują z Juliusem i Ethel Rosenbergami – sowieckimi szpiegami atomowymi. W obu przypadkach muzeum odwołuje się do znanych, stereotypowych postaci: francuski ruch oporu jest znany z filmów takich jak „Casablanca", a Rosenbergowie zostali straceni na krześle elektrycznym i tyle było sporów na temat ich winy, że już tylko specjaliści wiedzą, że owszem, byli winni wykradzenia nieznanych jeszcze w ZSSR szczegółów konstrukcji bomby atomowej. Berlin jest nazwany stolicą szpiegów i przeciętny zwiedzający, widząc odtworzony tunel podziemny, może odnieść wrażenie, że tym tunelem biegali na wszystkie strony szpiedzy: z zachodu na wschód, a może nawet z północy na południe.
Trudno się dziwić takiemu podejściu, skoro w radzie nadzorczej muzeum zasiadają zarówno byli szefowie CIA i MI5, jak generał major Oleg Kaługin z KGB. Czytając oficjalną biografię Kaługina, widzimy, że pnąc się do stopnia generała majora, kierując wywiadem sowieckim na Stany Zjednoczone, a później szefując kontrwywiadowi, był właściwie dysydentem, tyle że wewnątrz KGB, a nie w więzieniu KGB. Wykazał na przykład niezwykłą odwagę, demaskując w okresie Gorbaczowa „stalinowskie metody KGB" i „korupcję na szczytach władzy". Padał też ponoć ofiarą spisków organizowanych przez Władimira Kriuczkowa, ale ratował go a to Gorbaczow, a to Jelcyn.
Kaługin, obecnie obywatel amerykański, wyjechał z Rosji w 1995 roku na zaproszenie Uniwersytetu Katolickiego w Ameryce, ale zdegradowano go i skazano zaocznie na 15 lat więzienia dopiero w roku 2002, już po wydaniu przez niego kilku książek po angielsku pod tak wymownymi tytułami jak na przykład „32 lata w wywiadzie przeciwko Zachodowi". Kaługin zna angielski dobrze nie tylko dlatego, że pracował dla KGB w Stanach, ale i dlatego, że był jednym z pierwszych stypendystów sowieckich zaproszonych w ramach programu wymiany Fundacji Fulbrighta. Będąc już kadrowym pracownikiem KGB, studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Kolumbia w Nowym Jorku i jeszcze przez kilka lat udawał dziennikarza. Do dziś pryncypialnie potępia zdrajców i twierdzi, że nie przekazał Zachodowi żadnych sekretów, które nie byłyby jeszcze znane.
Rzeczywiście, w jego książkach i wywiadach nie można znaleźć ani oryginalnych informacji, ani oryginalnych analiz. Pochwalił się za to, że dostał wysokie odznaczenie od samego Jurija Andropowa za kierowanie morderstwem bułgarskiego dysydenta i dziennikarza Georgiego Markowa, dokonanym w 1978 r. w Londynie na moście Waterloo – parasolką.