Nie tylko nie ukrywam, ale wręcz zawsze chwalę się, że byłem w tej niewielkiej grupie, która pod przywództwem Grzegorza Górnego, Witolda Paska i Rafała Smoczyńskiego, w 1994 roku, wymyślała „Frondę". Jestem dumny, że w pierwszym numerze pisma byłem autorem tekstu zatytułowanego „Barbaryzm labudyzm".
Opisywałem w nim, na przykładzie Barbary Labudy, prominentnej wówczas posłanki Unii Wolności, sposób uprawiania polityki przez ludzi, którzy „nie mają w żadnej sprawie wątpliwości – stali się wszystkowiedzącymi i nieomylnymi niby bogowie i boginie". Nie znałem wtedy Labudy, a kiedy w mojej obecności komplementował ją jeden z ważnych polityków ZChN, uznałem, że doznał umysłowego zaćmienia. U mnie ideologia, jaką „wyznawała", i sposób, w jaki wypowiadała swoje opinie, wywoływały obrzydzenie.
Ciąg dalszy tej historii to początek roku 1996. Mniej więcej półtora roku po wydaniu pierwszej „Frondy" jako reporter polityczny przez krótki czas zajmowałem się działalnością Aleksandra Kwaśniewskiego, wybranego wtedy na prezydenta. A w jego kancelarii ministrem była Barbara Labuda. Nie przywiązywałem do tego wagi, szczerze mówiąc, byłem przekonany, że ważna pani minister nie zna mojego tekstu, w którym posłużyłem się w tak złośliwy sposób jej nazwiskiem, podejrzewałem, że nie wie ani o istnieniu Zdorta, ani o istnieniu „Frondy", która była jednak pismem mocno niszowym.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy po jednej z konferencji prasowych Kwaśniewskiego Labuda ruszyła w moim kierunku, przepychając się wśród dziennikarzy. Dopadła mnie, objęła ramieniem i zakrzyknęła ze śmiechem do fotoreporterów: – Róbcie nam zdjęcia, żeby skompromitować redaktora Zdorta!
Do dziś żałuję, że nie poprosiłem wtedy żadnego z fotoreporterów o odbitkę. Barbara Labuda – niezależnie od swoich mało cywilizowanych przekonań – okazałą się ujmującą osobą. Kilka spotkań z czasów jej pracy w Pałacu Namiestnikowskim wywarło na mnie pozytywne wrażenie. I – co było niesłychanie dla mnie ważne – znała „Frondę".
Bo fakt, że byłem kiedyś związany z „Frondą", że byłem w jej pierwszym, „tym prawdziwym" zespole redakcyjnym, to wizytówka, jaką zawsze chciałbym się posługiwać. Ten kwartalnik mnie ukształtował, jestem dziś nieporównanie bardziej „frondowy" niż w czasach, kiedy do „Frondy" pisywałem.
Choć korkociągi, w które wpadała „Fronda" w czasach, gdy nie było w niej nikogo z pierwszego zespołu, nieco mnie konsternowały.