I w błysku naszych bagnetów i naszych szabel nie powinniście widzieć nowego narzucania cudzej woli. Chcę, abyście w nim widzieli odbłysk swej wolności. Ataman wasz w pięknej swej odezwie obiecał zwołać jak najprędzej wolny sejm w wolnej Ukrainie.
Szczęśliwym będę, kiedy nie ja – mały sługa swego na-rodu – ale przedstawiciele sejmu polskiego i ukraińskiego ustanowią wspólną platformę porozumienia. W imieniu Pol-ski wznoszę okrzyk: Niech żyje wolna Ukraina!
* * *
TOAST NA CZEŚĆ PREZYDENTA RZECZYPOSPOLITEJ GABRIELA NARUTOWICZA
(14 grudnia 1922 r.)
Panie Prezydencie Rzeczypospolitej!
Czuję się niezwykle szczęśliwym, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej.
Panie Prezydencie, jako jedyny oficer polski służby czynnej, który dotąd nigdy przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!
* * *
PRZEMÓWIENIE WYGŁOSZONE NA BANKIECIE W HOTELU BRISTOL
(3 lipca 1923 r.)
Szanowni panowie!
W przemówieniach, które słyszałem, brzmiały nuty, których nie chcę poruszać, nuty tej natury, od której się już odzwyczaiłem. W przeciągu pięciu lat prawie pędziłem czas na pracy, przy której swobodny nigdy nie byłem, swobodny być nie mogłem, gdyż urząd, który w Polsce pełniłem, nakładał mi zawsze na usta pieczęć milczenia. Byłem bowiem reprezentantem, a źle spełnia reprezentant swoją rolę, gdy tylko pamięta o sobie, a nie pamięta o innych, nie pamięta o tych, których reprezentować jest obowiązany. Dzięki temu musiałem żyć w otoczeniu najrozmaitszych potwornych baśni, najrozmaitszych legend, najrozmaitszych śmiesznych nieraz opowiadań, które mnie się tyczyły, które ze mnie wyrastały, a tak dalekie były od tego rzeczywistego skromnego człowieka, który tu przed wami stoi. I jeśli dziś, w dniu, w którym, jak sobie mówię, staję się obywatelem wolnego i łatwego dla siebie powietrza, to w tej chwili chcę serdecznie podziękować inicjatorom dzisiejszego bankietu, że w tej pierwszej, dziewiczej, że tak powiem, swobodnej mowie mogę swobodnie niektóre zdania powiedzieć, które przedtem by wyglądały jak zdania nie-odpowiednie w ustach człowieka pełniącego urząd reprezentacyjny.
(...)
Był cień, który biegł koło mnie – to wyprzedzał mnie, to zostawał w tyle. Cieniów takich było mnóstwo, cienie te otaczały mnie zawsze, cienie nieodstępne, chodzące krok w krok, śledzące mnie i przedrzeźniające. Czy na polu bitew, czy w spokojnej pracy w Belwederze, czy w pieszczotach dziecka – cień ten nieodstępny koło mnie ścigał mnie i prześladował. Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący niczego, co szczędzić trzeba – rodziny, stosunków, bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie – ten potworny karzeł pełzał za mną, jak nieodłączny druh, ubrany w chorągiewki różnych typów i kolorów – to obcego, to swego państwa, krzyczący frazesy, wykrzywiający potworną gębę, wymyślający jakieś niesłychane historie, ten karzeł był moim nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski. Nie sądźcie, panowie, że to jest tylko metafora, ja zacytuję tylko kilka faktów, takich potwornych, dzikich, że trudno pojąć, z jakiej kadzi nieczystości zarazić trzeba sobie wyobraźnię, by podobne rzeczy wymyślić.
(...)
Na zakończenie pozwólcie mi, panowie, zrobić małą symbolistykę. Długi czas pracowałem w gmachu na Saskim placu, gdzie, przechadzając się po wielkim gabinecie, rzucałem raz po raz okiem na ciemne, szare widoki Warszawy. I zawsze widziałem jakieś dziwne rzeczy – szarą płachtę, otaczającą jakąś dziwną postać. Naprzód szedł koń. Koń, idący ku słońcu, przerywający parkan, za nim na czworakach pełznącą postać ludzką. Ten widok nieraz mnie śmieszył... Ten widok bawił mnie swoją oryginalną konstrukcją rzeźbiarską. Gdzież tu jest myśl, gdzież tu jest idea, gdzie tu jest praca wielkiego artysty? Wielkie konisko, przerywające parkan, za nim z głową schowaną, jakby ze wstydu, na czworakach człowiek (mowa o montowaniu wiosną 1923 r. pomnika Józefa Poniatowskiego na placu Saskim – przyp. red.).
To był nasz Naczelny Wódz w przeszłości. Wrócił do kraju, szukał serca, szukał tego, czego dawno, dawno nie widział. Naczelny Wódz Wojsk Polskich, bo takim był książę Józef Poniatowski. Gdzież ten piękny ułan, gdzież jest ta postać wyśpiewana, wymalowana? Gdzie ona jest? Oddano mu hołd i sztandary przed nim powie-wały, grzmiały armaty, jak nieraz w bitwach. Stanął i patrzy. Gdzie są moi następcy? Gdzie w wolnej Polsce naczelni wodzowie? Gdzie są moi koledzy? Ja zginąłem ongiś w błocie. Błoto przykryło mi oczy, błoto zasłoniło wzrok. Gdzie są oni? Na mnie pierwszego padł zaszczyt być Wodzem Naczelnym Polski. Ja hufce stawiałem, ja je rzucałem w bój. Na pomniku są słowa: „Honor i Ojczyzna". Szukasz honoru? Znajdziesz twego następcę także w błocie, w błocie rodzimym! Błotem został napojony. Taki jest los naczelnych wodzów Polski bez honoru. Polski, której serce drgać nie umie. Panowie, ten symbol naczelnych wodzów Polski, z konieczności ginących w błocie, jest historią Polski dotychczasowej. Gdy patrzę na ten pomnik, mówię: I ja idę do błota.
(...)
Proszę panów, przywołując wam na pamięć te rzeczy, streszczając historię pięciu lat ubiegłych, nie chcę wcale wywołać efektu tragizmu. Chcę tylko stwierdzić, że to błoto jest i że ma ono powagę i znaczenie w Polsce. Chciałem stwierdzić, że jeżeli Polska w pierwszym okresie zdobyła się na naprawę Rzeczypospolitej, to potem powoli od naprawy do starych narowów powrót się zaczyna, i że, panowie, wielkich wysiłków pracy trzeba, aby Polskę znowu na drogę naprawy wypchnąć (...).
* * *
ROK 1863
(1924)
Rok 1863 stoi na przełomie naszych dziejów; stara Pol-ska umiera – nowa się rodzi. Na przełomie dziejów staje epokowe zdarzenie – powstanie naszego narodu, walka orężna, długo trwająca, długo zalewająca krwią i pożogą ziemię naszą. Na progu nowoczesnego życia społecznego stoją wydarzenia 1863 r. Wyrasta mur olbrzymi, dzieląc pokolenia od pokoleń, czyniąc nowe życie, zamykając stare – mur, na którym tryskają ogniem pisane cyfry 1, 8, 6, 3. Płonęły te cyfry świadomie dla myślących, bezwiednie dla wszystkich, tworząc i kształtując duszę nowego, popowstaniowego Polaka – nowe zjawiają się załomy duszy, inne nerwy, całkiem odmienny sposób odczuwania i reagowania. Pod wpływem wypadków r. 1863 rodzi się inna Polska z innym ujęciem życia i jego zadań. Skutki sięgają tak daleko, że śmiało rzec można, że dziś jeszcze, gdy dziecko na świat przychodzi, jest obciążone rokiem 1863.
(...)
Gdy badam tę epokę i porównywam ją z innymi, to śmiało powiedzieć mogę: ludzie byli wówczas wulkanami, biło w nich to, co w nich żyło – pogarda, niechęć, nienawiść, zbliżona prawie do wojny domowej. I gdy życie mego narodu w różnych epokach porównywam, to znam tylko dwie epoki, podobne do tej „treuga Dei". Jedna, gdy palec Boży dotknął naszej ziemi i wulkany trysnęły, żeby z nas Herkulanum i Pompeję na wieki zrobić, gorącym popiołem wulkanu, jak w mogile, zasypać – tam znajdujemy tę samą nienawiść, tam znajdujemy tę samą walkę, tam toczyła się wojna domowa.
A druga – to epoka, gdy wśród wulkanów świata ziemia na-sza na nowo nad potoki lawy gorącej się dźwigała, gdy te Herkulanum i Pompeja, w mogile zasypane, spod popiołów żywymi się stawały – to epoka nasza.
Legenda o treuga Dei, o pokoju narodowym, zniknąć musi przy dotknięciu prawdy historii. W owe czasy nie było jej w Polsce.
(...)
Gdym czytał, gdym szukał, gdym badał, natrafiałem po-woli na to, co ruch cały trzymało tak długo. Nie mogłem się pogodzić, by małość wielkich rzeczy dokonać mogła, by samo szaleństwo, sama śmieszność zdołała zmusić, aby wielkie państwo cara, mające na swe usługi olbrzymie tysiące żołnierza, olbrzymią technikę pracy państwowej, więzienia i baty, rok cały, całe 365 dni toczyło z wysiłkiem wojnę ze słabością i z szaleństwem. Silnym być trzeba, by się nie poddać w takiej walce, by walkę tak długo toczyć. Wielkości, gdzie twoje imię?
Szukałem gorączkowo. Wielka epoka wielkich ludzi nie dała lub większym z tej doby niezwalczone przez nich prze-szkody na drodze postawiła. Gdzie wielkich w podobnych czasach zabraknie, ludzie szukają symbolu siły, symbolu swej wartości, w instytucjach, w symbolicznych nieraz dziwolągach.
W r. 1863 istniał taki symbol, który silnie, ba – nieraz wszechwładnie panował nad ludźmi. Była nim pieczęć – pieczęć Rządu Narodowego.
Widywałem ją w różnych muzeach – kawałeczek bi-bułki z drobnym pismem, a u spodu pieczęć. To był symbol siły. Cóż robiła pieczęć, co robili ludzie, stojący za tą pieczęcią?
(...)
Rok 1863 dał wielkość nieznaną, wielkość, co do której i teraz świat wątpi, gdy mówi o nas, wielkość, zaprzeczającą wszystkiemu temu, co my o sobie mówimy, wielkość cudu pracy, ogromu siły zbiorowej, siły zbiorowej wysiłków woli, siły moralnej – nie „treuga Dei" szui zbiorowej, nie „treuga Dei" tchórzów, lecz „treuga Dei" ludzi, którzy w wielkiej godzinie, gdy palec Boży ziemi dotknął, rosną w olbrzymy olbrzymiej pracy moralnej.
I gdy raz jeszcze rzucam pytanie: wielkości, gdzie twoje imię? – znajduję odpowiedź: wielkość naszego narodu w wielkiej epoce 1863 r. istniała, a polegała ona na jedynym może w dziejach naszych rządzie, który, nieznany z imienia, był tak szanowany i tak słuchany, że zazdrość wzbudzać może we wszystkich krajach i u wszystkich narodów.
* * *
LIST DO LEONARDY LEWANDOWSKIEJ
Irkuck, 3 VIII [1890]
Kochana, Miła Olesieńko!
I tak, Mileńka, Ty nie wrócisz, jak ja miałem nadzieję, zresztą, to może lepiej dla Ciebie, i z mojej strony było dosyć egoistycznie cieszyć się, że może nie dojedziesz do Rosji i zostaniesz choć na czas pewien w Syberii. Wczoraj Stan[isław] otrzymał list Twój z Czeremchowa, mamy przynajmniej choć jakie takie nowiny o Tobie. A nudno mi tu bez Ciebie, osobliwie teraz, gdy mnie zęby silnie się rozbolały i długo w nocy zasnąć nie mogę. We dnie zawsze się jakoś to tym, to owym rozerwać można, lecz wieczór i noc to najgorsze, tak silnie się wtedy czuje samotność i tęsknotę ku Tobie, droga moja Olesieńko. Jutro jadę już do Tunki, absolutnie nie wiem, jak się tam uda urządzić, pieniędzy u mnie niezbyt wiele, gdyż po pierwsze, 10 rubli zgubiłem, a za lekcję nie wiem, czy co zarobię, gdyż uczeń mój wczoraj zachorował i zajęcie przerwane, dzisiaj nawet nie wybrałem się do niego, jutro pojadę i zobaczę ostatecznie, niechby zwrócili to, co wydałem na zwoszczyków (dorożkarzy – przyp. red.), i to byłoby dosyć. Gdy Ty tu byłaś, jakoś nie mogłem myśleć o tym, co będzie w Tunce, a teraz to mnie trochę przestrasza, no ostatecznie do końca roku jakkolwiek dociągnę, a dalej jeżeli się zajęcie nie znajdzie, to sam nie wiem, co będę robił. Przyjdzie się w takie przenosić miejsce, gdzie by jakiekolwiek się zajęcie znalazło. A czy to się uda? W ogóle mnie męczy taka niepewność najbliższej przyszłości, w jakiej pozostaję. Może zresztą jest to skutek znerwowania, gdyż po Twoim wyjeździe tęgo sobie rozstroiłem nerwy, a teraz w dodatku te przeklęte zęby spokoju mi nie dają. (...) Serio, Mileńka, poszukaj sobie tam miejsca, tam najprędzej możemy się z Tobą zobaczyć i oprócz tego mnie przyjemnie będzie wiedzieć, że Ty, moja Mileńka, mieszkasz w moim kochanym Wilnie. No, wybacz, droga, że tak krótko do Ciebie ten raz będę pisał, ale zęby nie dają mi zastanowić się nad czymkolwiek, jedynie wtedy dają mi spokój, gdy uda się zasnąć.
Całuję Ciebie serdecznie, serdecznie, tak jak Cię kocham.
Twój Ziuk
* * *
LIST DO ALEKSANDRY SZCZERBIŃSKIEJ
Jabłonków, 24 XII 1914 r.
Moje drogie i kochane dziecko!
Los jest o prostu okrutny. Wyrwałem się z boju i marzyłem, że potrafię urządzić się w ten sposób, by zajrzeć do Zagłębia i z tobą w czasie świąt się zobaczyć. Wydostałem dla całego oddziału już odpoczynek na czas pewien – no i wszystko od razu dyabli wzięli. Moskale zechcieli zaraz się bić i muszę lecieć z powrotem, bo nas znowu na front rzucają, a zupełnie nie chcę tego, aby ludzie w tym położeniu byli beze mnie. Amen – marzenia wszystkie rozwiązane, pęknięte od razu jak domek karciany. Mój ty Boże, ile to moich marzeń w przeciągu tych kilku miesięcy pękło tak samo i chyba tylko trzeba mego głupiego uporu, by pomimo tego nie zdechnąć, ani palnąć sobie w łeb od tego ciągłego rozbicia marzeń i iluzyi. Pomimo sławy, którą zdobyłem, pomimo że mógłbym mieć pociechę z wielu skutków, którem osiągnął, jednak tak bywa smutno i ciężko, tak nieznośnie i tak podle na duszy, że jak dziecko szukałbym pociechy gdziekolwiek na świecie, żeby się czuć choć chwilę jedną bez potrzeby trzymania siebie w naprężonym stanie woli przemagającej depresyę i by zwalić na kogoś uciszenia wewnętrznego bólu i piekielnego znużenia i zmęczenia. Naturalnie, że wtedy myślę o tobie i lecę myślą, tęsknię ku tobie, chociaż wiem, że ty naturalnie tak samo, może i więcej, tej pociechy i oparcia potrzebujesz.
(...)
Tymczasem posyłam Ci opłatek, a jedząc go, pocałuj sobie łapki za mnie i złóż sobie w mojem imieniu życzenia, byśmy przyszłe święta spędzali razem, sami, bez nikogo, w spokoju i ciszy, gdzieś w jakimś bardzo cichym i dalekim zakątku, z dala od hałasu ludzkiego, prześladowań, okrutnej sławy i obowiązków z nią związanych.
(...)
No Olutek droga, uspokój swe nerwy, nie mizerniej tak głupio, i bądź cierpliwa, choć to ostatnie takie ciężkie, takie trudne, że chyba nieraz łatwiej rozstać się z życiem niż z niecierpliwością. Co do mnie, to trochę mi lżej, z jednej strony, bo mam ludzkie stosunki z armią i zachowanie wśród tego, co i z otoczenia, z drugiej ciężej, bo życie i stosunki coraz bardziej się komplikują i postanowienia są coraz bardziej trudne i odpowiedzialniejsze. Całuję ciebie, Oluś, tysiące razy, przeklinam też tysiące razy to, że nie mogę być w czasie świąt z tobą. Winszuję ci imienin twoich, o których myślałem kilka razy siląc swą głowę na wymyślenie prezentu imieninowego, który chciałem osobiście ci zawieźć, a życzenia imieninowe i świąteczne, tak jak napisałem – oby się spełniły i po wojnie w spokoju spędzić razem w cichym, zapomnianym przez ludzi kącie. Buzi, jeszcze raz buzi, Olutko droga.
Twój nieznośny, obrzydliwy, szczerze ciebie kochający, a często bardzo biedny,
Ziuk