Petro nosi nazwisko znaczące (jak bohaterowie XVIII-wiecznych satyr), ale ono nie określa definitywnie całego kompletu poglądów, a zwłaszcza wszystkich cech osobowości Piotra. Młody ukraiński intelektualista zdaje sobie sprawę, że do Europy nie da się przejść prosto z kijowskiego Majdanu. Trzeba pozbierać, co wyrosło na karpackich połoninach, co się przyjęło i stało wspólne dzięki polsko-ukraińskiemu i innym sąsiedztwom, ale także to, co trwa w kulturze odczuwane i pojmowane jako najbardziej rodzime, rdzenne, dlatego warte okazania światu. Petro wie, że trzeba zaprezentować i to, czym trudno się pochwalić, ale się nie waha ani nie przychodzi mu do głowy dokonywanie retuszów. Może jak przyjdzie na to czas, będzie się tłumaczyć?
„Jeszcze w grudniu zabawa była taneczna, integracja europejska, którą na koniec kursu językowego nam uniwersytet w Bochum przygotował. Zabawa, rzekłbyś, na podobieństwo naszego Majdanu, bo każdy potrawę krajowi swemu właściwą przyniósł, każdy w strój ojczyzny swojej się przyoblekł, najprzeróżniejsze tańce narodowe pokazywał. Okazja więc była nadzwyczaj podniosła, godności wymagająca i powagi, już tedy dwa tygodnie wcześniej słoninę kupić chciałem, ale nie było nigdzie, choć całe Zagłębie Ruhry w te i we w te zjeździłem. I dopiero pod polskim kościołem w niedzielę, tam dopiero sadło zdobyłem godne, które przecież jeszcze nasolić, namarynować i ziołami wszelkimi ozdobić musiałem gorliwie. A jak słonina, caryca nasza, to i car być musiał, więc litry dwa samogonu – które schowane miałem na długą autobusową drogę do ojczyzny – całe dwa litry spod tapczana musiałem wytoczyć i na salę zanieść".
Bohaterowi Wojciecha Kudyby ogromnie zależało na spotkaniach kultur poprzez ludzi wzajemnie sobą zainteresowanych, a wolnych od podejrzliwości, obaw przed zawłaszczeniem tego, co nasze albo lekceważeniem czy wzgardą. Na wspomnianej wyżej zabawie w Bochum spontanicznie i dobitnie wołał: „Ja jestem Majdan i ja was wszystkich dziś do siebie zapraszam w gościnę! I wszyscy wy, jak tu stoicie, do mnie przyjechać możecie. Wszak chleba nam w Ukrainie nie zabraknie oraz wolności miłej, bo teraz demokracja u nas jest i ludu całego sprawiedliwe rządy, a kto do niego należeć ma, jeśli nie my – świata całego studentowie!".
Z zaproszenia skorzystał studiujący nauki biznesowe Japończyk Yokota, któremu przyjaciel z Bochum wyznaczył bliskie spotkanie odległych kultur od momentu przybycia, umieszczając go u babci, którą to decyzję sam Petro ciężko przeżywał, przerażony różnymi przewidywanymi okolicznościami, np. perspektywą choroby po wypiciu mleka „prosto od krowy" (Yokota szybko nauczył się doić babciną krasulę) przez człowieka, co w całym życiu nie zetknął się z tyloma bakteriami, ile ich musiał zawierać stojący w kuchni na półce kubek.
Spotkanie nie przyniosło – w relacji Wojciecha Kudyby – ani jednego momentu napięcia czy nieporozumienia, które psułoby wzajemną życzliwość albo ograniczyło pragnienie poznania. Japoński gość w książce mało mówi, bo ukraińskiego nie zna, po rosyjsku odzywa się rzadko, wiedząc pewnie, że nie budziłoby to zadowolenia (czytelnik w takich momentach czuje obawę przed reakcją „babuszki").
Pobyt Yokoty na Ukrainie jest, moim zdaniem, dość dokładnym przepisem na międzykulturowe codzienne spotkania, jeśli mają z czasem przynosić owoce w postaci współpracy gospodarczej, handlowej, kulturalnej, edukacyjnej... Tyle że w powieści możliwa jest korzystna dla rozwoju spraw kolejność i tempo wydarzeń.