Mity ukrainne

Petro Majdan nosi nazwisko znaczące, ale ono nie określa kompletu jego poglądów. Bohater książki Wojciecha Kudyby zdaje sobie sprawę, że do Europy nie da się przejść prosto z kijowskiego Majdanu.

Publikacja: 11.09.2015 02:14

Fot. Yevgen Timasho

Fot. Yevgen Timasho

Foto: Getty Images

A inne ptaki tylko niepokój odlotu opanowywał. Wabił je i kusił rytm odpływu. Leciały zatem nie wiadomo po co, za jedno, za drugie pasmo, na Bukowinę, na Wołoszczyznę, na Węgry – wkrótce wracały stamtąd. W tych dwu dniach nawet gęsi dworskie czy arendarskie, pijane pogodą, orzeźwione rozkoszną wodą Czeremoszu, a może także porwane niezrozumiałym wołaniem, które nie do nich dzwoniło zza mórz, wzbijały się nagle do lotu. Błyszcząc w słońcu, białymi stadami przelatywały nad Czeremoszem z radosnymi czy zlęknionymi okrzykami".

Biorąc do ręki książkę Wojciecha Kudyby „Nazywam się Majdan", wiedziałam, że pierwsi jej czytelnicy znajdują powinowactwa językowe i stylistyczne z prozą Gombrowicza. To oczywiście zachęcająca rekomendacja. I można by sporo miejsca poświęcić uzasadnianiu tego spostrzeżenia.

Szybko jednak zauważyłam, że obraz Ukrainy, jaki przedstawia czytelnikom Petro Majdan – bohater książki i porte parole autora – jest od Gombrowiczowego wizerunku Polski cieplejszy. Od początku do końca nasycony miłością, którą nie od razu przychodzi do głowy nazywać patriotyzmem, jakkolwiek patriotyzm to przecież „globalna" miłość ojczyzny.

Stąd, z tego spostrzeżenia, asumpt do ważnych pytań związanych z historycznymi skutkami Euromajdanu 2014/2015, na które książka Kudyby pomaga szukać odpowiedzi, nie formułując żadnej definitywnie. Pomagają w tym literackie parantele.

Bez retuszu

Może dlatego szybko spostrzegłam pokrewieństwo tej prozy z huculską epopeją Stanisława Vincenza. Chyba także dlatego, że część mojej własnej tożsamości już się zmitologizowała, a krąg tych moich „mitów rodzinnych" jest ten sam albo blisko pokrewny mitom bohaterów obu dzieł.

Zmitologizował się Lwów – kraina lat dziecięcych, skąd się jeździło na wakacje w huculskie Karpaty, przywożąc stamtąd kasetki inkrustowane misternie drobnymi paciorkami i jedyne na świecie pisanki, jakich masowe drewniane podróbki sprzedawali jeszcze parę lat temu Ukraińcy na ulicach Warszawy. Kilka prawdziwych kupiłam sobie w sklepie Bieriozka podczas jedynego po wojnie pobytu we Lwowie, dokąd wysłało mnie Polskie Radio, żeby przygotować audycję-most, tj. rozmowę na żywo między Lwowem i Wrocławiem, gdzie sporo Lwowa wciąż trwa.

To było 50 lat po opuszczeniu rodzinnego miasta na zawsze. Petro Majdan biegał wtedy w krótkich spodenkach i zapewne słuchał opowieści „babuleńki najmilejszej", nasiąkając rodzimymi mitami w Ukraińskiej Republice Związkowej i nie śniło mu się o studiach doktoranckich w Bochum. Ani o Euromajdanie.

Kto ma dzisiaj prawo do wysokiej połoniny, tej utrwalonej w zbiorowej wyobraźni przez Vincenza? Czyja jest zmitologizowana Huculszczyzna? Ile mam prawa do pamięci o Kołomyi , gdzie moja babcia w panieńskich czasach kręciła korbką miejskiej centrali telefonicznej? Jerzy Stempowski pisał w jednym ze swych esejów, że kto słyszał szum Czeremoszu, będzie go słuchał „uszami duszy", choćby był głuchy, ślepy i sparaliżowany.

Nie wiemy, czy Petro Majdan był kiedykolwiek nad Czeremoszem, ale na pewno ten szum należy do jego duchowego wiana i może być przezeń ofiarowany w darze choćby studentom z Bochum, z którymi razem pracował nad doktoratem z kulturoznawstwa i dyskutował o tym, jak murale wyrażają duchowe prądy mieszkańców jednoczącej się Europy.

W książce Wojciecha Kudyby skarbnicą i szafarką mitów ukrainnych (określenie autora) jest babcia, skądinąd osoba trzeźwo patrząca na bieżące zdarzenia, obdarzona życiową, mądrością, ale i wcale sporą książkową wiedzą, psychologiczną spostrzegawczością i przenikliwością ocen. Toteż kiedy trzeba się uciec do zawstydzających, przecież może skutecznych, zabobonów, Majdanowie nie do „babuleńki najmilszej" się zwracają, lecz wołają sąsiadkę szeptuchę biegłą w ludowej medycynie i w zamawianiu.

Jest babcia także „arką przymierza między dawnymi i nowymi laty" budzącego się do samodzielnego życia narodu. Uosabia to, co z przeszłości winno być zachowane i pielęgnowane, żeby naród poczuł się pełnoprawny, przy czym nie bywa ten zasób kierowany przeciwko współczesnemu światu i jego egzotycznym nieraz mieszkańcom, jakich do babci przyprowadza Petro.

Petro nosi nazwisko znaczące (jak bohaterowie XVIII-wiecznych satyr), ale ono nie określa definitywnie całego kompletu poglądów, a zwłaszcza wszystkich cech osobowości Piotra. Młody ukraiński intelektualista zdaje sobie sprawę, że do Europy nie da się przejść prosto z kijowskiego Majdanu. Trzeba pozbierać, co wyrosło na karpackich połoninach, co się przyjęło i stało wspólne dzięki polsko-ukraińskiemu i innym sąsiedztwom, ale także to, co trwa w kulturze odczuwane i pojmowane jako najbardziej rodzime, rdzenne, dlatego warte okazania światu. Petro wie, że trzeba zaprezentować i to, czym trudno się pochwalić, ale się nie waha ani nie przychodzi mu do głowy dokonywanie retuszów. Może jak przyjdzie na to czas, będzie się tłumaczyć?

„Jeszcze w grudniu zabawa była taneczna, integracja europejska, którą na koniec kursu językowego nam uniwersytet w Bochum przygotował. Zabawa, rzekłbyś, na podobieństwo naszego Majdanu, bo każdy potrawę krajowi swemu właściwą przyniósł, każdy w strój ojczyzny swojej się przyoblekł, najprzeróżniejsze tańce narodowe pokazywał. Okazja więc była nadzwyczaj podniosła, godności wymagająca i powagi, już tedy dwa tygodnie wcześniej słoninę kupić chciałem, ale nie było nigdzie, choć całe Zagłębie Ruhry w te i we w te zjeździłem. I dopiero pod polskim kościołem w niedzielę, tam dopiero sadło zdobyłem godne, które przecież jeszcze nasolić, namarynować i ziołami wszelkimi ozdobić musiałem gorliwie. A jak słonina, caryca nasza, to i car być musiał, więc litry dwa samogonu – które schowane miałem na długą autobusową drogę do ojczyzny – całe dwa litry spod tapczana musiałem wytoczyć i na salę zanieść".

Bohaterowi Wojciecha Kudyby ogromnie zależało na spotkaniach kultur poprzez ludzi wzajemnie sobą zainteresowanych, a wolnych od podejrzliwości, obaw przed zawłaszczeniem tego, co nasze albo lekceważeniem czy wzgardą. Na wspomnianej wyżej zabawie w Bochum spontanicznie i dobitnie wołał: „Ja jestem Majdan i ja was wszystkich dziś do siebie zapraszam w gościnę! I wszyscy wy, jak tu stoicie, do mnie przyjechać możecie. Wszak chleba nam w Ukrainie nie zabraknie oraz wolności miłej, bo teraz demokracja u nas jest i ludu całego sprawiedliwe rządy, a kto do niego należeć ma, jeśli nie my – świata całego studentowie!".

Z zaproszenia skorzystał studiujący nauki biznesowe Japończyk Yokota, któremu przyjaciel z Bochum wyznaczył bliskie spotkanie odległych kultur od momentu przybycia, umieszczając go u babci, którą to decyzję sam Petro ciężko przeżywał, przerażony różnymi przewidywanymi okolicznościami, np. perspektywą choroby po wypiciu mleka „prosto od krowy" (Yokota szybko nauczył się doić babciną krasulę) przez człowieka, co w całym życiu nie zetknął się z tyloma bakteriami, ile ich musiał zawierać stojący w kuchni na półce kubek.

Spotkanie nie przyniosło – w relacji Wojciecha Kudyby – ani jednego momentu napięcia czy nieporozumienia, które psułoby wzajemną życzliwość albo ograniczyło pragnienie poznania. Japoński gość w książce mało mówi, bo ukraińskiego nie zna, po rosyjsku odzywa się rzadko, wiedząc pewnie, że nie budziłoby to zadowolenia (czytelnik w takich momentach czuje obawę przed reakcją „babuszki").

Pobyt Yokoty na Ukrainie jest, moim zdaniem, dość dokładnym przepisem na międzykulturowe codzienne spotkania, jeśli mają z czasem przynosić owoce w postaci współpracy gospodarczej, handlowej, kulturalnej, edukacyjnej... Tyle że w powieści możliwa jest korzystna dla rozwoju spraw kolejność i tempo wydarzeń.

Yokota po studiach w Bochum, a przed rozpoczęciem absorbującej kariery biznesmena, mógł rozrzucać gnój na grządkach i zrywać jabłka u babci swego przyjaciela, słuchając jej opowiadań o wisielcach znajdowanych, zwykle wiosną, na skraju lasu, którym depresja nie dała dłużej żyć, co się jej przypominało z racji ostrzeżeń przed upadkiem gościa z drabiny w sadzie.

Kiedy babcia dzieli się z Petro wiadomością o prawdopodobnym „nawróceniu" Japończyka i jego chęci pójścia do cerkwi, proponując to ostatnie także wnukowi, ten, niezbyt gorliwy religijnie, zakłopotany tłumaczy, że do cerkwi chodzi w Kijowie, że woli prawosławną od miejscowej greckokatolickiej itp.

Razem z nim nie wyobrażamy sobie jakiejkolwiek asertywności w tej sytuacji. Nie dowiadujemy się zresztą, jaki jest naprawdę stosunek bohatera książki do wiary i religii, tylko domyślamy, że należą do zachowywanej, w zewnętrznych przynajmniej przejawach, tradycji.

Pod osłoną ironii

Niewielka powieść „Nazywam się Majdan", obfitująca w lokalne szczegóły, w opisy kraju, w dialogi wywołujące klimat rodzimości zetkniętej z realiami europejskimi, jest przy tym bardzo gęsta fabularnie. To zasługa talentu i wyobraźni autora, sprawiająca, że trzeba ją czytać uważnie, żeby nie pogubić miejsc, gdzie różne wątki się zawęźlają, i doznać satysfakcji w tych, gdzie autor wypowiada – najczęściej ustami głównego bohatera – swoje sądy o rzeczywistości i przewidywania jej zmian. W tych ostatnich rzadko bywa kategoryczny, często natomiast, przewidując to, co upragnione, zjawiska już zaistniałe, tendencje już widoczne, traktuje je sceptycznie, broniąc się ironią przed, niewczesnym być może, entuzjazmem.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą