Wedle obiegowej opinii świat współczesny – a przynajmniej jego najbardziej rozwinięta cywilizacyjnie część – odrzucił już dawno metafizykę i mistykę. Nic bardziej błędnego. Wciąż możemy spotkać wielu ludzi ślepo wierzących w dogmaty o tajemnych siłach władających Wszechświatem. Jedną z tych mocy jest niewidzialna ręka rynku.
Przykłady? „Etatyści szydzą z niewidzialnej ręki rynku, popierając widzialną rękę polityków i urzędników" – oburza się na Twitterze na „bluźnierców" prof. Leszek Balcerowicz. Z kolei Janusz Korwin-Mikke wścieka się na swoim blogu, że przyzwoici ludzie, którzy narzekają na złodziejstwo i łapownictwo w strukturach państwa, nie rozumieją, iż problem ten zostanie rozwiązany, gdy o wszystkim decydować będzie niewidzialna ręka rynku.
Ludzie określający się jako wolnorynkowi upatrują w tej sile naturalny mechanizm samoregulacji gospodarki. Ma się on opierać – uważają oni – na wolnej konkurencji i swobodnym kształtowaniu się relacji popyt–podaż. Wyznawcy niewidzialnej ręki twierdzą, że państwo powinno w jak najmniejszym stopniu wtrącać się do gospodarki, bo narobi tylko szkód, zakłócając mechanizm działania tej cudownej mocy.
Na przytaczany przez etatystów argument, że do ostatniego globalnego kryzysu finansowego doszło dlatego, iż rządy za mało uregulowały system bankowy (pozwoliły nawet bankom na ordynarne kantowanie zwykłych ludzi), wyznawcy niewidzialnej ręki odpowiadają, że stało się tak, ponieważ „socjalistyczny rząd USA" za bardzo rynek regulował.
Spór o niewidzialną rękę trwa od zarania nauk ekonomicznych. Na ile pozwolić rynkowi na swobodne działanie, a na ile korygować jego błędy? Starcie tych dwóch, wydawałoby się naukowych, koncepcji niekiedy przypomina starcie dwóch doktryn religijnych. Ma ono bowiem wiele wspólnego ze sporem, w którym o racji którejś z jego stron rozstrzyga wiara.