W KPN też było takie przeświadczenie, że umieszczenie na liście agentów Chrzanowskiego i Leszka Moczulskiego, lidera KPN, to była akcja na przejęcie obu tych partii.
Środowisko Macierewicza rozeszło się po różnych partiach prawicowych i chciało wykorzystać lustrację do ich przejęcia. Wiedzieli, że na prawicy bycie TW oznaczało wykreślenie z życia publicznego. Na szczęście zauważyliśmy, że to jest nieczysta gra, i wyrzuciliśmy Macierewicza z partii. Szkoda tylko, że przy tej okazji doszło do odwołania rządu Jana Olszewskiego. Koszt był jednak zbyt wysoki.
Wróćmy do rządów PiS. Gdy przestał pan być premierem, media szeroko rozpisywały się o tym, że Jarosław Kaczyński brutalnie pana „czołgał" i starał się udowodnić, że jest pan nieudacznikiem. Tak było?
Tak. Byłem „czołgany". W dniu składania przeze mnie dymisji uzgodniłem z Kaczyńskim, że zostanę komisarzem Warszawy i będę startował na prezydenta stolicy. Tak się stało, ale Jarosław zwlekał z tym powołaniem na komisarza z miesiąc. Poza tym uzgodniłem, że jedną trzecią miejsc na listach do Rady Warszawy będę mógł obsadzić sam. Nie dostałem ani jednego miejsca. Miałem mieć dużo więcej pieniędzy na kampanię wyborczą, niż ostatecznie mi przyznano. Mimo to wygrałem pierwszą turę wyborów. Ale przed drugą miałem dylemat, bo ze wszystkich badań wynikało, że warszawiacy są antypisowscy. Poważnie się wtedy zastanawiałem, czy nie zerwać kontaktów z PiS i nie walczyć w drugiej turze jako kandydat niezależny. Wiele osób namawiało mnie do takiego kroku, ale nie mogłem się na to zdecydować. W tym czasie Hanna Gronkiewicz-Waltz dogadała się z lewicą i głosy Marka Balickiego przeszły na nią.
I przegrał pan Warszawę. Ale i tak miał pan mnóstwo szczęście w polityce. Przecież rozpoczynając kampanię do Sejmu w 2005 roku, pewnie nawet pan sobie nie wyobrażał, że zostanie premierem?
Oczywiście. Pierwszy raz dowiedziałem się o tym w sierpniu 2005 roku. Akurat byłem w szkole językowej w Londynie. Przyleciał do mnie Adam Bielan z informacją, że Jarosław się zastanawia, czy w razie wygranej PiS w wyborach parlamentarnych objąć funkcję premiera, bo mają poważne badania, że Lech z tego powodu mógłby nie wygrać wyborów prezydenckich. Prowadziłem wówczas zespoły programowe PiS – gospodarczy, szkolny, młodzieżowy – i o nic nie zabiegałem u Jarosława. Możliwe, że właśnie dlatego zostałem wybrany. Uważam jednak, że dzięki mojej osobie na stanowisku premiera PiS wygrało wybory prezydenckie. Moje poglądy konserwatywno-liberalne były bliskie elektoratowi PO. Dzięki mnie PiS mogło zdobyć głosy, których Lech Kaczyński sam by nie zdobył, bo nie był liberałem.
A jednak pana nominacja na premiera była zaskoczeniem. Pamięta pan pewnie takie powiedzenie: miał być premier w kapeluszu z Krakowa, a jest premier z kapelusza z Gorzowa.
Oczywiście, że byłem z kapelusza i z drugiej linii. Nie byłem też jedynym kandydatem. Pod uwagę brany był m.in. Ludwik Dorn, a nawet krótko Zbyszek Ziobro. Ale ja miałem doświadczenie. Byłem wiceministrem edukacji w rządzie Hanny Suchockiej i szefem gabinetu politycznego premiera Jerzego Buzka. To na tym stanowisku poznałem państwo od podszewki. Zbudowałem premierowi gabinet polityczny z prawdziwego zdarzenia, z kręgiem doradców, którzy na niego pracowali. Uzbrajaliśmy go w wiedzę dotyczącą rozmaitych rozwiązań, żeby mógł oceniać propozycje ministrów. Większość spraw przechodziła przez moje ręce.
Pan wszedł do rządu Buzka dopiero w 1999 roku, a więc w połowie kadencji.
Tak, wówczas została przeprowadzona wielka rekonstrukcja rządu, która miała być remedium na spadające notowania. Przygotowaliśmy nawet premierowi kampanię, z którą miał jeździć po kraju i skupiać nową energię wokół rządu. Jerzemu Buzkowi bardzo się pomysł spodobał, ale, niestety, z braku czasu odbyły się tylko jeden czy dwa wyjazdy.
A dlaczego po roku odszedł pan z rządu?
Bo premier przestał mnie słuchać, a zaczął się skłaniać ku innym doradcom, m.in ku Teresie Kamińskiej. Powiedziałem wtedy Jerzemu Buzkowi, że jeżeli moje propozycje nie są przydatne, to mogę odejść, i tak się stało. Byłem wtedy w Przymierzu Prawicy, a gdy zostało utworzone PiS, to wspólnie założyliśmy Klub PiS, a ja zostałem jego szefem. Jarosław namawiał nas, żebyśmy Przymierze Prawicy wcielili do PiS. Ja byłem za, a Kazik Ujazdowski przeciw. Uważał, że musimy mieć swoją podmiotowość, bo Jarosław nas rozbije. A ja uważałem, że jeżeli się idzie po władzę, to trzeba mieć jasną strukturę i należy tylko wynegocjować dobre warunki z PiS. Moje stanowisko wygrało.
Paradoksalnie obaj mieliście rację, bo na początku wszystko nieźle funkcjonowało, ale później Kaczyński was zmarginalizował.
Bo Jarosław Kaczyński ma dwa oblicza – inne na czas kampanii wyborczej i inne po niej. Na czas kampanii Jarosław się otwiera, a po wyborach natychmiast zamyka i stawia na zakon PC. Pamiętam, jak z Wieśkiem Walendziakiem i Mirkiem Styczniem przekonaliśmy go do obniżenia podatków dochodowych do 18 i 32 proc.
To nie był pomysł Zyty Gilowskiej?
Skąd. Myśmy ten pomysł ogłosili w czasie kampanii wyborczej i towarzyszył on słynnym spotom z lodówką. Dokładnie pamiętam, jak przyszedł do mnie Adam Bielan i jęczał, że PO idzie w kampanii jak burza, bo jej hasło „3 x 15" bardzo się ludziom podoba, i musimy znaleźć na nie odpowiedź. Wyliczyliśmy wtedy, że budżet stać na obniżenie PIT do 18 i 32 proc. Po czym namówiliśmy do tego Jarosława Kaczyńskiego, który pół roku wcześniej głosował za 50-procentową stawką podatkową dla najbogatszych. To miałem na myśli, mówiąc o jego otwartości w kampanii. A Zytę Gilowską też musiałem do tego przekonywać. Ona chciała zrobić liniowy, 18-procentowy VAT. Tłumaczyłem jej: Zyta, jesteś w rządzie PiS, nie możesz realizować programu PO, musisz realizować program PiS, czyli 18 i 32 proc. Autentycznie musiałem ją do tego przymuszać.
Co jest najważniejsze w polityce?
Żeby uprawiać politykę, trzeba mieć wizję i umieć do niej przekonać ludzi. My nie mamy dziś takich polityków, a przez 25 lat wolnej Polski było ich naprawdę niewielu.
Kaczyński nie jest politykiem z wizją?
Był taki dziesięć lat temu. Wiedział, jak przekształcać Polskę. Dziś tego nie widzę. Dziś jest tylko złość i chęć odwetu.
A Tusk nie miał wizji?
Na początku miał i potrafił fantastycznie rozmawiać ze społeczeństwem. Ale szybko zauważył, że rządzić można długo w nieambitny sposób. Zatracił nie tylko swoją wizję, ale i chęć rozmowy o Polsce i rządzeniu. Rządził długo, ale wyeliminował z naszej polityki i tak ubogą dyskusję o Polsce, o tym, jaka powinna być, jak powinno się rządzić, jak większość powinna uzgadniać kompromisy z mniejszościami. Dzisiaj Polacy są ambitniejsi niż ich przedstawiciele i niż Polska.
To jest pan zgodny z Kaczyńskim, który w kampanii wyborczej wyrzucał Platformie Obywatelskiej uczynienie Polski krajem bez ambicji.
To prawda, tylko że sam nic nie robi, by Polska stała się bardziej ambitna. Teraz obowiązuje drugie oblicze Jarosława. Przykładowo, nie skorzystano z okazji, żeby zorganizować debatę na temat Polski przy okazji 1050. rocznicy chrztu: jakie ma być następne 50 lat. Politycy w Polsce stali się bezużyteczni. Coś tam realizują, coś wprowadzają w życie, ale bez udziału społeczeństwa. Celowała w tym PO, która wiele rzeczy wprowadzała po cichu, co było aroganckie. Ludzie mieli wrażenie, że coś im się narzuca. A trzeba wyjść do nich, można nawet zrobić referendum. To nie boli. A jednak PO arogancko uważała, że wie lepiej. To był jej błąd i dlatego straciła władzę. A PiS podąża jej śladem.
Ma pan żal do ludzi, z którymi współpracował pan przez lata, a oni później się od pana odwrócili?
Nie. W moim wieku żal jest bez sensu, trzeba żyć póki czas. Poza tym nie jestem dzieckiem. Taka jest polityka.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95