Janusz Majewski zdradza jak robił "C.K. Dezerterów"

„Pan Majewski? Proszę, bilet darmo, prezent. Dość już zarobiłem na pana filmach, chcę się odwdzięczyć"

Aktualizacja: 03.02.2017 20:27 Publikacja: 02.02.2017 18:28

Janusz Majewski zdradza jak robił "C.K. Dezerterów"

Foto: materiały wydawnictwa

Majewski zaciekawia się popadłą w zapomnienie przedwojenną jedyną powieścią Kazimierza Sejdy pt. „C.K. Dezerterzy", o garnizonie żołnierzy wszystkich narodowości c.k. monarchii skoszarowanych na terenie węgierskiej prowincji w ostatnim roku I wojny światowej.

– Kiedyś jeden ze studentów Studium Scenariuszowego łódzkiej Szkoły Filmowej zgłosił propozycję adaptacji filmowej tej powieści. W studium wykładał Leszek Bajer, kierownik literacki Zespołu Filmowego Zodiak. Przeczytał tę książkę i dostrzegł jej atuty filmowe. Odwiódł studenta od jego pomysłu, bo szkoda takiej powieści na szkolne ćwiczenie.

Zaczął mnie namawiać na zrobienie na jej podstawie filmu. Z jednej strony książka mało znana, literatura średniej klasy, z drugiej – należąca do tych, których nigdy w czytelniach nie ma, bo ciągle są wśród ludzi. Powieść mi się podoba, tym bardziej że moje zainteresowanie tamtym czasem wynika z tego, że jeszcze mój ojciec był poddanym Jego Cesarskiej Wysokości Franciszka Józefa, co prawda jako dziecko, ale za to siedział mu na kolanach w czasie wizyty Najjaśniejszego Pana w Sieniawie w roku 1912.

Z odpowiedzialnym za produkcję studiem Zodiak odszukujemy spadkobierców autora „C.K. Dezerterów", podpisujemy stosowną umowę i namawiamy Pavla Hajnego na napisanie scenariusza, ja mam się zająć dialogami. Do współpracy udaje nam się zachęcić dwóch budapeszteńskich partnerów: Hunnia Filmstúdió oraz Mafilm.

Realizacja przebiega bez zakłóceń, zdjęcia w kraju robimy w twierdzy Modlin, idealnej scenerii, parę fragmentów na warszawskiej Cytadeli i nad Wisłą pod Nowym Dworem, potem jedziemy do Budapesztu, do niemal zachodniej stolicy, gdzie w porównaniu ze spsiałym, wygłodzonym PRL-em wszystkiego jest w bród.

Do filmu angażuje plejadę gwiazd, pamiętne postacie, czasem nawet w epizodach: Zbigniew Zapasiewicz, Wojciech Pokora, Krzysztof Kowalewski i Mariusz Dmochowski, a nawet Kalina Jędrusik i Edward Dziewoński czy Leon Niemczyk.

– Obsadzenie Marka Kondrata jest dla mnie oczywistością.

Z widoczną przyjemnością gra rolę młodego szeregowca obdarzonego niezwykłym sprytem, Jana Kani. Sprzyja temu zresztą atmosfera na planie: od początku wszystkim chce się robić ten film.

– Kondratowi wtóruje Wiktor Zborowski, który przed dziesięciu laty debiutował u mnie w sztuce zrealizowanej dla teatru telewizji pt. „Upiór w kuchni". Wiktor ma w sobie niezwykłą dociekliwość i oddanie roli. W „C.K. Dezerterach" wciela się w postać Habera, żydowskiego krawca z Wiednia, służącego w garnizonie jako kancelista. Uważam, że to jest dla Zborowskiego rola wprost idealna, do tego w jego filmowym dorobku przełomowa. Można powiedzieć, że w „C.K. Dezerterach" narodziła się gwiazda, ale, co dla mnie znaczące, krzepła nasza przyjaźń, w której nie brak dowcipu i troski. Kiedy przez pół roku uczyłem studentów amerykańskich robienia filmów na uniwersytecie w Lawrence, w stanie Kansas, Zborowski pisał do mnie ku pokrzepieniu: „Mam nadzieję, że tam na obczyźnie, wśród prerii, bizonów, autostrad i tej nędzy, o której tyle się u nas mówi, wspomnisz nas. [...] Kiedy będziesz wracał, w samolocie poproś pilota, żeby leciał nisko i wolno". Na koniec listu, bo znany jest z opowiadania dowcipów, dołączył taki kawał: „Idzie baba wieczorem przez park i się boi. Nagle zza drzewa wyłazi na nią jakiś facet z potwornie po mongolsku płaską twarzą i szeroko rozczapierzonymi rękami. Babie włosy dęba stają, ale ostatkiem świadomości kopie zboczeńca w jaja. A facet: »O kurwa... Wiedziałem, że tej szyby nie doniosę«".

Taktyka Majewskiego w postępowaniu z aktorami nie jest złożona.

Najpierw ustalić zasady, przekazać je aktorom i cierpliwie czekać. Cierpliwość to najważniejsza cecha reżysera. Kiedy zacząłem uprawiać swój zawód, miałem, z nieśmiałości, problemy z przekraczaniem pewnych barier właśnie w pracy z aktorami. Podczas realizacji jednego z moich pierwszych telewizyjnych teatralnych widowisk, z obsadą wybitnych aktorów, w pewnym momencie jeden z nich odezwał się wyraźnie ironicznie:

– Panie reżyserze – ze złośliwym akcentem na „reżysera" – my tak gramy, gramy, a pan nic do nas nie mówi, niczego pan od nas nie wymaga.

– Wie pan, nic nie mówię, bo jestem wami zachwycony. Robicie to tak świetnie, że nic nie chcę zepsuć. Umówmy się, że ja się będę odzywał tylko wtedy, kiedy coś mi się nie będzie podobało.

Taką woltą się uratowałem.

Przelotna awanturka

Każdy na planie ma coś do powiedzenia, każdy wnosi uwagi, według niego wielkiej rangi. Cierpliwie słucham i robię to, co zamierzałem. A aktor, mając za plecami bagaż biografii bohatera, lepi postać wedle swojego instynktu. Nadaje jej nowe przebłyski, przekazuje widzowi sygnał, że jest kimś innym.

Na planie aktor gra dla jednego widza – dla reżysera, przyszli widzowie są jeszcze anonimowi. Wtedy nasze relacje nabierają charakteru intymnego, oni powierzają mi sekret grania tej roli, tworzy się między nami wtajemniczenie. Serdeczność i wrażliwość po obu stronach. Przyjaźń.

I tak „C.K. Dezerterzy", filmowa komedia z gatunku łotrzykowskich, oparta na powieści mało znanej, jedynej książce tego autora, pisarza bez legendy, adaptacja bez szczególnych awantaży, staje się przebojem roku.

Z całego kraju płyną wieści o powodzeniu filmu i o tym, że prezes stowarzyszenia filmowców spłatał niezłego figla krytyce, która parę lat temu przeoczyła jego „Lekcję martwego języka".

„Nareszcie odetchnęli dystrybutorzy polskich filmów – donosi »Głos Pomorza«. – Nareszcie uśmiechają się kierownicy kin i wytworu rodzinnej kinematografii nie spychają na poranki i popołudnia, tylko z honorami wprowadzają do największych sal na najlepsze godziny".

„Czy istnieje jakiś uniwersalny pomysł na frekwencyjne kino popularne? – zadają pytanie dziennikarze w »Perspektywach«. – Trzeba tylko znaleźć atrakcyjny temat (najlepiej retro), perypetiom i postaciom nadać dynamikę, obsadzić role popularnymi i lubianymi aktorami. A potem już tylko pójść va bank w stronę komedii czy nawet stylizowanej komediofarsy. Dokładnie tak właśnie zrobił Janusz Majewski, biorąc na warsztat wydaną u nas przed laty książkę »polskiego Haszka«, Kazimierza Sejdy".

W „Polityce" tytuł obywatelski „Majewski dla ludności": „No i mamy filmowy hit jesiennego sezonu – okazali się nim »C.K. Dezerterzy« Janusza Majewskiego. Kolejki przy kasach, koniki przy kolejkach (oferujący cenę po cenach umownych), ryki śmiechu na widowni".

W jednym z licznych wywiadów pytają reżysera: „Czy jak w przypadku »Lekcji martwego języka« była to też miłość od pierwszego wejrzenia?". Majewski z kokieterią odpowiada: „Jeśli już kontynuować tę metaforę »zakochania się«, to moja miłość do »Lekcji« była uczuciem poważnym, ta zaś jest przelotną awanturką...". (...)

Obrażona wrażliwość koneserów

Nawet młodzi mówią tekstami z „C.K. Dezerterów": „Kocham cię przed, w trakcie i po. W trakcie najbardziej" albo: „Tak to już jest, że najszybciej zwraca na siebie uwagę idiota".

Są też głosy mocno krytyczne, osłodzone co prawda pochwałą:

„Konwencjonalna, ponad granice wytrzymałości farsa z nudnymi spryciarzami i dekownikami, z operetkowymi oficerami i kokotami. Równocześnie filmowi nie można odmówić staranności w wyposażeniu dekoracyjnym i kostiumowym, w wyrafinowaniu plastycznym fotografii i kilku przewybornych epizodów aktorskich".

„C.K. Dezerterzy" zostają zakwalifikowani na XI Festiwal Filmów Fabularnych w Gdańsku, polskiego Cannes czy Wenecji – przyznawana na tej filmowej imprezie statuetka Złotego lub Srebrnego Lwa śni się niejednemu reżyserowi. W czasie festiwalowej projekcji salwy śmiechu, a potem oklaskom nie ma końca. „C.K. Dezerterzy" dostają więc nagrodę publiczności. Tylko... Opinia wielu dziennikarzy jest zgodna: drastyczny rozdźwięk między odczuciami recenzentów a upodobaniami masowej widowni. Dawno krytycy nie pomylili się aż tak dalece. Na „C.K. Dezerterów" przyszło blisko siedem milionów widzów, wielu z nich po parę razy. Nie tylko dla rubasznego „koszarowego" humoru – ludzi porywa anarchiczny duch utworu, kpiny z armii i władzy, tego potrzebowali. (...)

Żaden Lew nie dorówna słowom uznania, jakie reżyser słyszy od „konika" przed kinem: „Pan Majewski? Proszę, bilet darmo, prezent. Dość już zarobiłem na pana filmach, chcę się odwdzięczyć".

Po blisko sześciu latach od daty premiery „C.K. Dezerterów" wyświetlają w telewizji, a na Stadionie Dziesięciolecia w tym samym czasie szykuje się koncert brytyjskiej hardrockowej grupy Uriah Heep: dziewięćset głośników, pobierających prądu tyle co dwadzieścia pięć tysięcy mieszkań, tysiąc pięćset funkcjonariuszy pilnujących porządku. „Trybuna Ludu" w notatce „Wembley w Warszawie" donosi: „Zaczyna się niemrawo, o godzinie dwudziestej jeszcze sporo miejsca przed estradą. Koncert przegrywa konkurencję z emisją »C.K. Dezerterów«...".

– Najważniejszą cechą komedii jest wywołanie śmiechu u widza, co nie zawsze idzie w parze z pojmowaniem kina jako sztuki. Komedia jest tworzona przede wszystkim dla ludzi, a dopóki każdy film fabularny, niezależnie od gatunku i poziomu, będzie traktowany z jednakową powagą, w kategoriach sukcesu czy klęski narodowej przez całą prasę krajową, dopóty nie będzie klimatu dla podejmowania ambitniejszych przedsięwzięć dla zjednywania wartościowych autorów i realizatorów – podsumowuje reżyser i zastanawia się: – Kim właściwie jest dziś reżyser filmu fabularnego? Posługującym się kamerą i mikrofonem, jak pisarz piórem inscenizatorem i pedagogiem aktorów występujących w filmie, dowódcą sztabu ludzi realizujących film; animatorem obrazów, które powstają w jego wyobraźni, a które on stara się urzeczywistnić i utrwalić na taśmie (przy możliwie najmniejszej liczbie kompromisów). Uważam, że reżyser musi być nie tylko człowiekiem utalentowanym, wykształconym, umiejącym przewodzić i kierować, ale ma być przede wszystkim człowiekiem kulturalnym. Co to znaczy „być kulturalnym?". Przede wszystkim znać swoją kulturę, orientować się w niej, żyć nią. Swoją, to znaczy kulturę swego narodu, swego kontynentu, swojej cywilizacji, a więc być Europejczykiem, a nade wszystko człowiekiem.

„Siedlisko" pokochali telewidzowie (premiera pierwszego odcinka w 1999 roku), a reżyser trzynaście lat później na podstawie jego scenariusza napisał lekką, rodzinną powieść pod tym samym tytułem. Wówczas jednak, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, krok po kroku rodzi się pomysł kontynuacji „C.K. Dezerterów". Majewski decyduje się napisać i nakręcić „Złoto dezerterów", osadzoną w realiach II wojny historię trochę zwariowanych „komandosów" tworzących zwarty oddział wojskowy, który dokonuje skoku na niemiecką „kasę" i wystawia hitlerowców do wiatru.

– Chcę utrzymać ten film w stylu amerykańskim. Nacisk kładę na widowiskowość, atrakcyjność akcji, dobrą rozrywkę, na gwiazdorską obsadę: Katarzyna Figura, Bogusław Linda, Wojciech Pokora, Marek Kondrat, Wiktor Zborowski, Artur Żmijewski, Jan Kobuszewski... i świetną muzykę Michała Lorenca. Podejmuję ogromne ryzyko, muszę sprostać konkurencji własnego filmu „C.K. Dezerterzy".

Pierwszy pokaz filmu na festiwalu w Gdyni (1998 rok): owacja widzów, bez żadnej reakcji jury. Zgodna jest opinia recenzentów, że Majewskiemu bardziej udała się pierwsza część filmu, a trafność tego spostrzeżenia potwierdza sam reżyser w wypowiedziach prasowych. Jednak nie spodziewa się, że ocena niemal wszystkich krytyków dobitnie skupi się tylko na jednym: to nieudana kontynuacja hitu, na żenującym poziomie.

– Ta tonacja mnie uraża, wydaje się kwestionować cały mój dorobek, a mnie traktuje jak nieudacznika i amatora w zawodzie. Wiem naturalnie, że nie każdy film musi się udać, że ciasto też upiecze się z zakalcem, ale nigdy nie spotkałem się z tak wręcz pogardliwym tonem oceniających. Postanawiam się wycofać z zawodu, stanąć z boku. Niektórzy mówią, że obraziłem się na film, ale przecież nie mogę się obrazić na całe swoje życie... (A skoro mowa o obrażaniu się: wtedy właśnie pojawia się w krytyce polskiej ton obrażania się... piszących na recenzowane filmy. My, swoimi filmami, obrażamy wrażliwość tych koneserów, którzy piszą eseje socjologiczne, historyczne, dywagują nad przesłaniami, rozszyfrowują kody, ale za nic mają język filmu, warsztat, finezje aktorskie, jakość artystyczną. Rozumiem ich, na tym trzeba się znać, a z tym u tych Państwa kiepsko).

Ojciec pracuje

Janusz Majewski ma w domu komfort pracy. Może zapamiętać się w pisaniu scenariuszy i konspektów, w czytaniu.

„Cicho, bo ojciec pracuje" – dzieci dość często słyszą te słowa matki. Zaszywa się na ostatnim piętrze, na poddaszu. – Z dziećmi komunikuję się, nieraz pisząc do nich kartki, a kiedy przychodzi listonosz z pocztą, spuszczam na sznurku koszyczek na listy do mnie.

Zofia Nasierowska, żona, dobry duch całego ich życia, której jedyną rywalką jest kamera, zdejmująca z barków reżysera wszelkie codzienne obowiązki, ma marzenie: dom na wsi, spokój, cisza... Mąż obiecuje, że zbuduje jej taki dom. Wtedy on zajmie się tylko pisaniem, ona malowaniem, a dzieci i wnuki będą przyjeżdżać na smakowite konfitury. Majewski tak pisze z właściwym sobie dystansem i żartobliwym tonem w liście do przyjaciela Kurta Webera: „Pod wpływem tak wielkich zmian dookoła powoli zaczynam zmieniać moje główne zajęcie. Reżyserować będę tylko dla przyjemności, a głównym zajęciem będzie biznes! Kapitalistyczna Europa wciska się do nas w takim tempie, otworzyło się tyle możliwości, że trudno nie skorzystać z tego. Te wyzwania, przed którymi wszyscy stajemy, będą czymś w rodzaju przygody w dżungli gołębi i Bożego faceta uzbrojonego w patyk, ale innego wyjścia nie ma. Zamierzamy być rolnikami! Na serio wygląda to tak: dzięki wyjątkowej okazji staliśmy się posiadaczami gospodarstwa na Mazurach. Położone jest zupełnie fantastycznie, nad samym jeziorem, dużym i czystym, jest przy tym szmat ziemi, chcemy więc wyremontować i zmodernizować zabudowania, aby można było mieszkać cały rok i kto wie, czy nie przeprowadzimy się tam na stałe".

Zakątek daleko od głównych szlaków. Laśmiady, piętnaście kilometrów od Ełku, duchowej od wieków stolicy Mazur. Pięknie położony, niemal wchodzący do jeziora niewielki dom z przybudówkami, przebudowują od fundamentów na spory dwór.

– Nie jest łatwo budować w tak odludnym miejscu, czas też nie sprzyja: braki materiałów budowlanych, fachowców. Na kolumny na przykład wykorzystujemy zwyczajne o dużej średnicy rury kanalizacyjne, dorabiamy tylko głowice i tynkujemy. Zerwaną oryginalną, starą omszałą dachówkę myjemy, czyścimy i na nowo nakładamy.

Żeby mogła się wzruszać

Nasz dom stanął na starych, poniemieckich fundamentach, ale przybrał kształt polskiego dworku z białymi ścianami, z elementami muru pruskiego i ciemnego drewna, z podcieniem z werandą, dwoma wejściami. W sensie dosłownym budowałem go własnymi rękoma. Jestem w końcu dyplomowanym architektem. Myślę, że ta silna potrzeba trwałego zabezpieczenia swojej rodziny była jakąś podświadomą reakcją na lata powojennej poniewierki.

Ciągle jednak powątpiewa: czy dobrze robią, porzucając na stałe Warszawę? Jak będą w tym odludnym miejscu żyć, co robić? Jerzy Mierzejewski, znakomity malarz i wyjątkowy wykładowca w łódzkiej Filmówce, ich żoliborski sąsiad, ogłasza: – Żałobę mamy po Majewskich. (...)

„Janusz pracuje jak szalony – pisze do przyjaciół Zofia Nasierowska – film za filmem (głównie teraz dla telewizji), tak mu służy mieszkanie na wsi".

Najpierw „Diabelska edukacja" w serii „Erotic Tales", według własnego scenariusza, półgodzinny film telewizyjny, niemal erotyczny, o diable w skórze malarza i poddającej się jego kusicielstwu pięknej wiejskiej dziewczynie, Małgorzacie, z Renatą Dancewicz i Markiem Kondratem. Dalej „Bar Atlantic", dziesięcioodcinkowy komediowy sitcom, historia nieoczekiwanego spadku – lokalu w Zakopanem odziedziczonego przez inżyniera ze Szczecina po niemal nieznanym, raz tylko widzianym stryju – oraz „Siedlisko", pełen uczucia i obrazów przyrody serial telewizyjny.

– Przez długie lata żona wierci mi dziurę w brzuchu, żebym zrobił film o miłości, jakiś romans, melodramat, aby gdy pójdzie do kina, mogła popłakać – tłumaczy Majewski. – Nie udało jej się nic ode mnie wydębić. Sceptycznie więc przyjmuję oświadczenie, że sama napisze scenariusz.

Zofia Nasierowska dobiera współscenarzystkę, Wandę Majerównę, aktorkę i autorkę słuchowisk radiowych. Tworzą opowieść o ludziach dojrzałych, którzy po trzydziestu latach małżeństwa przenoszą się na wieś i odkrywają na nowo łączącą ich miłość. Mąż zasiada do komputera i pisze scenopis. Przygotowują obsadę aktorską, typują obiekty zdjęciowe. Na filmowy dom w Panistrudze wybierają gospodarstwo na kolonii Jeziorowskie, nad jeziorem, z chałupą, psami, kotami i kozami. Tak mąż, reżyser Janusz Majewski, z żoną, fotografikiem, pomysłodawczynią i współautorką scenariusza, Zofią Nasierowską, po raz pierwszy spotykają się na niwie zawodowej.

– Dopięła swego. Wyreżyserowałem jej serial, żeby mogła się wzruszać. „Siedlisko" zlepione zostaje z różnych zapamiętanych opowieści naszych rodziców, ciotek, kuzynów, rozpoznają się też w nim nasi sąsiedzi, znajomi i nie tylko. Wszystkie historie jednak zostają odpowiednio wymieszane z fabularną fikcją i nie mają żadnego bezpośredniego odniesienia do autentycznych, zamieszkujących te tereny osób i do zdarzeń.

Fragment książki Zofii Turowskiej, „Janusz Majewski. Film – kobieta jego życia", która ukazała się 1 lutego nakładem wydawnictwa Marginesy. Autorka wydała dotychczas m.in. „Nasierowska. Fotobiografia", „Agnieszka. Pejzaże z Agnieszką Osiecką".

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Pułapka na myszy”: Mieszczańska stateczność podszyta obsesją
Plus Minus
Jan Žižka, czyli ręka boga
Plus Minus
Bartosz Marczuk: Przyszedł „zapyziały” rząd PiS i wdrożył supernowoczesne 500+
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Max Verstappen: Maszyna do wygrywania