I nawet nie chodzi o hipokryzję czy o zwykłą uczciwość (bo słowa te oznaczają, że pierwsza żona nie była miłością i że dwadzieścia kilka lat z nią spędzonych to nie było życie), ale o to, że w ten sposób buduje się nie tylko rozwodową kulturę, ale także poczucie, że celem małżeństwa jest... znalezienie „miłości życia", „drugiej połówki", „idealnego partnera".
Tymczasem to wierutna bzdura. Małżeństwo nie jest – wbrew temu, co niekiedy zdarza się słyszeć – odnalezieniem się dwóch połówek jabłka, ani tym bardziej związkiem dwóch idealnych dla siebie osób, ale... decyzją, by z osobą zdecydowanie nieidealną spędzić całe życie. Decyzja ta zakłada, że nad swoim związkiem, nad jego budowaniem, rozkwitaniem, trzeba będzie ciężko pracować, że trzeba będzie wielkiej zmiany (przede wszystkim we mnie, a nie w mężu czy żonie). Nic nie przyjdzie za darmo, bez wysiłku. Jakby tego było mało, emocje i zakochanie będą przemijać, zacznie – szczególnie, gdy pojawią się dzieci – brakować czasu na celebrowanie randek, kolacji, wychodzenia do kina, a nawet zwykłego rozmawiania. A w pewnym momencie może się okazać, że rozmówcą ciekawszym od żony/męża jest kolega/koleżanka z pracy. I właśnie wtedy jest czas, by pokazać miłość. Miłość, która jest trudem przezwyciężania trudności, a nie ulegania im. Jest wysiłkiem zerwania pewnych relacji i wpisania czasu na rozmowę z żoną do kalendarza, i wreszcie wysiłkiem zmieniania siebie, tak by być lepszym małżonkiem.