Etosza to najbardziej znany park narodowy w Namibii i jedno z największych na świecie sanktuariów dzikiej przyrody. Położony wokół niecki suchego słonego jeziora, która bardzo rzadko wypełnia się wodą, stanowi raj dla wielu gatunków afrykańskiej fauny. Park został ustanowiony decyzją gubernatora Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej, doktora Friedricha von Lindequista, 22 marca 1907 roku. Jego pierwotna powierzchnia była ogromna, wynosiła prawie 100 tysięcy kilometrów kwadratowych (jedna trzecia powierzchni Polski) i sięgała graniczącej z portugalską Angolą rzeki Kunene. Obecna powierzchnia, po wielu modyfikacjach, uległa zmniejszeniu, ale nadal jest ogromna, przeszło 22 tysiące kilometrów kwadratowych, to więcej niż cały Dolny Śląsk.
Dwadzieścia jeden lat wcześniej, w 1886 roku, zaledwie 4 lata po proklamowaniu Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej, na terenie Etoszy Niemcy rozpoczęli budowę fortu Namutoni. Początkowo obsadzony oddziałem policji, w późniejszym okresie stał się jednym z najważniejszych punktów na wojskowej mapie kolonii. Pierwsze zabudowania przetrwały krótko, już w 1904 roku posterunek został przebudowany i służył później jako garnizon wojskowy, a w okresie pierwszej wojny światowej jako więzienie dla angielskich jeńców wojennych. Porównując do budynków o podobnym przeznaczeniu, jakie widzimy w Europie, ten tutaj można by uznać za zabawkę, wprost nadającą się do parku miniatur. Trzeba jednak przyznać, że Niemcy postarali się. Fort wygląda jak prawdziwy fort, jak zamek obronny z wieżyczkami na narożnikach, otworami strzelniczymi i bramą wjazdową. Biały kolor budynku nie maskuje go wprawdzie w krajobrazie, wręcz przeciwnie, podkreśla jego abstrakcyjną w tym miejscu obecność. Płaska równina, niskie drzewa, dzikie afrykańskie zwierzęta, dookoła cisza, spokój, ani jednego miasta, ani jednej wioski zamieszkanej przez tubylczą ludność. Surowa natura, ostoja afrykańskiej fauny. Przed kim miałby bronić kolonii? Przed słoniami i nosorożcami, a może galopującymi stadami antylop? A jednak, poniekąd tak właśnie było. Początkowo fort został zbudowany właśnie z taką myślą. Nie jako budynek obronny na wypadek wojny, ale raczej jako posterunek policji, który miał pilnować, aby na południe, na teren zamieszkany przez niemieckich osadników, nie przedostawały się stada bydła należące do ludności tubylczej zarażone księgosuszem.
Księgosusz, inaczej pomór bydła, był jedną z najtrudniejszych do zwalczenia chorób, z jakimi spotkał się biały człowiek w tej części Afryki. To bardzo zaraźliwa i ostro przebiegająca choroba wirusowa bydła i dziko żyjących zwierząt. Umieralność wynosiła powyżej 90 procent.
Walka z kolonializmem białego człowieka
Pierwsze zabudowania w niczym nie przypominały obecnego kształtu fortu. Warunki mieszkaniowe były bardziej niż prymitywne. Posterunek stanowiło kilka szałasów drewnianych położonych w pobliżu naturalnego źródła wody. Początkowo załogę stanowiły zaledwie cztery osoby: podoficer, sierżant sanitariusz i dwóch żołnierzy, później dołączyli do nich szukający tutaj schronienia przed powstańcami Owambo – podoficer rezerwy Jacob Basendowski oraz dwóch szeregowców rezerwy. Malaria, dzikie zwierzęta, były ich codziennym zagrożeniem. Najbliższe miasto, Grootfontein, znajdowało się ponad 130 kilometrów na wschód. Policjanci musieli czuć się tutaj jak na zesłaniu. Czy podobnie czuł się też Jacob Basendowski, który był jednym z żołnierzy stacjonujących w przebudowanym już Forcie Namutoni? Basendowski, podobnie jak jego znajomy Franz Becker, był lokalnym farmerem i obaj z Beckerem należeli do oddziałów rezerwy Schutztruppe. Rok 1904 nie zapowiadał tragedii, jaka miała spaść na młodą kolonię. 11 stycznia przywódca Hererów Samuel Maharero wezwał swój lud do powstania przeciw niemieckim kolonistom. Do udziału w powstaniu wezwał również ludy Owambo, jednak ci pozostali neutralni. Owambo nie odczuwali żadnych represji ze strony Niemców. Ziemie przez nich zamieszkane, na północ od Etoszy aż po graniczną rzekę Kunene, teoretycznie należały do kolonii niemieckiej, ale praktycznie leżały poza niemieckim osadnictwem i wojskową penetracją. Owambo byli usposobieni pokojowo, zajmowali się głównie uprawą ziemi i hodowlą bydła, bardzo chętnie wchodzili w wymianę handlową z Niemcami, nie widząc większego zagrożenia dla siebie i swoich stad. Nic nie jest jednak stałe. I tak na początku 1904 roku również i północne, bezpieczne dotąd granice stały się zarzewiem walk. Nehale Mpingana – wódz plemienia Ondonga, należącego do Owambo – od zawsze patrzył niechętnym okiem na poczynania białych kolonistów; niezależnie jakim językiem mówili, stanowili dla niego element niepożądany, który należało zwalczać. Pierwszy utrwalony przez historię atak na białych Mpingana przeprowadził już w 1886 roku, rozbijając w pył grupę afrykanerskich trakerów, mordując jej przywódcę Williama Worthingtona Jordana, a resztę Burów zmuszając do ucieczki albo w stronę portugalskiej Angoli, albo z powrotem w kierunku Transwalu. W styczniu 1904 roku zaplanował kolejny atak, ale tym razem jego celem mieli być nie cywile, lecz garnizon wojsk niemieckich stacjonujący w Forcie Namutoni.
Gruszek w popiele nie zasypiali również niemieccy dowódcy stacjonujący w Grootfontein. Analizując otrzymane informacje o działaniach zbrojnych planowanych przez Owambo, wydano komunikat ostrzegawczy do lokalnych farmerów, uprzedzając ich o możliwym ataku. Jacob Basendowski i jego znajomy Becker nie czekali na przyjście żołnierzy Owambo na swoje farmy. Zabrali bydło i uciekli szukać schronienia w Forcie Namutoni. Nie wiedzieli jeszcze, że trafili z deszczu pod rynnę. Wódz Nehale Mpingana zebrał w tym czasie znaczący oddział żołnierzy, szykując się do rozprawy z Niemcami. 600 żołnierzy, spośród których aż trzystu było uzbrojonych w karabiny Martini-Henry, które były na wyposażeniu armii brytyjskiej i reprezentowały wysoki poziom techniczny. Trzystu pozostałych wojowników było wyposażonych w inną, starszego typu broń. Dowodził nimi Kapitan Shivute. 28 stycznia o godzinie 11.30 Shivute dał rozkaz ataku na Fort Namutoni. Pięciuset żołnierzy, w tym trzystu uzbrojonych w nowoczesne karabiny, przeciw czterem żołnierzom Schutztruppe i trzem rezerwistom, wśród których byli Jacob Basendowski i Franz Becker. Walka trwała kilka godzin. Owambo nacierali, Niemcy bronili się zaciekle. O 15.30 strzały zamilkły. Żołnierze Owambo wycofali się w busz, pozostawiając za sobą około 70 ciał poległych towarzyszy. Jak ocenia to znawca broni Jeff Cooper w swojej książce „To ride, shoot straight, and speak the truth", sam Basendowski, dzięki doskonałej znajomości mauzera, ale także psychicznej predyspozycji do radzenia sobie w trudnych sytuacjach, zastrzelił około 40 żołnierzy przeciwnika. Wódz Nehale Mpingana w swoim pierwszym natarciu nie zdobył fortu, ale jego wojownicy zabrali konie, bydło – wszystko, co tylko znalazło się poza murem fortu. Niemieccy żołnierze nie stracili nikogo, nikt nie został też ranny i każdy, z wyjątkiem chorego na malarię Alberta Liera, gotowy był do dalszej walki. Niestety, walczyć trzeba mieć czym. Mimo że mauzery niczym nie ustępowały brytyjskim Martini-Henry, to aby strzelać, musiały mieć amunicję. Niemcy policzyli pozostałą amunicję. Bitwę zaczynali od 450 naboi do Mausera 71 i 1100 do modelu '88. Teraz pozostało im zaledwie 150 sztuk. Postanowili opuścić fort.