Tak doszło do premiery utworu 4'33'' amerykańskiego kompozytora Johna Cage'a. Od tamtego czasu wykonywany był on wielokrotnie, na różnych instrumentach, często również przez orkiestry symfoniczne. Niektórzy muzykolodzy nazywają tę kompozycję niemym utworem. Nic bardziej mylnego.

Uciszając wykonawcę, Cage dopuścił bowiem do głosu, nadał rangę muzycznego dzieła wszystkim rozbrzmiewającym przez te cztery i pół minuty dźwiękom: trzaskowi drzwi zamykanych przez zniecierpliwionego widza, pokasływaniu i szeptom publiczności, klaksonowi samochodu za oknem. W ten sposób do świata muzyki wdarł się szum, o którym sam Cage pisał: „Gdziekolwiek jesteśmy, tym, co słyszymy, jest głównie szum. Gdy staramy się go zignorować, przeszkadza nam. Gdy go słuchamy, wydaje nam się fascynujący. Dźwięk ciężarówki jadącej z prędkością 50 mil na godzinę. Zakłócenia w eterze. Deszcz. Chcemy uchwycić i kontrolować te dźwięki, używać ich nie jako efektów dźwiękowych, ale jako instrumentów muzycznych". Uczeń Cage'a Morton Feldman stwierdził wręcz, że szum jest snem, który śni o nas muzyka; pokazuje, że to raczej muzyka pisze o człowieku, niż jest przez niego komponowana.

Przyznanie szumowi statusu równoprawnej materii muzycznej zapoczątkowało proces odkrywania przelewających się, nieważkich, oscylujących na granicy świadomości słuchacza dźwięków. Kolejnymi przystankami na tej drodze było powstanie muzyki minimalistycznej i repetytywnej. Z kolei jednym z najważniejszych, a z całą pewnością najbardziej znanych, uczestników podróży do świata snu, który śni o nas muzyka, jest Brian Eno. Stworzył on gatunek ambient, zwany również muzyką tła. To kompozycje, które, jak stwierdził sam Eno, „mogą być aktywnie i uważnie słuchane lub równie łatwo puszczane mimo uszu przez słuchacza". Doskonałym dowodem na niejednoznaczność twórczości angielskiego kompozytora jest jego najnowsza płyta „Reflection". Z jednej strony jest to muzyka spokrewniona z gatunkiem pogardliwie zwanym muzakiem – melodiami towarzyszącymi nam w windach czy galeriach handlowych. Jednak powierzchowna prostota i banalność kompozycji Briana Eno nie oddaje w pełni charakteru tej muzyki. Jeżeli bowiem zaczniemy się przyglądać krajobrazowi, który dotychczas pozostawał w tle, może się okazać, że zacznie on przykuwać naszą uwagę, zachęcać do tego, byśmy się do niego zbliżyli.

To prawda, może ona być po prostu elementem wystroju pomieszczenia, tak samo istotnym jak dywan, stół czy wiszący na ścianie plakat. Ale jednocześnie można jej zacząć słuchać aktywnie, pozwolić jej wchłonąć naszą uwagę i zacząć się rozglądać po malowanym przez nią pejzażu. Z kolejnych, powoli wyłaniających się dźwiękowych plam zaczyna się wtedy układać szerszy obraz. „Reflection" składa się z jednej, trwającej niepełną godzinę, kompozycji. Album ten został jednak wydany również w postaci aplikacji na smartfona. W tej wersji może on trwać w nieskończoność. To słuchacz sam musi zadecydować, czy będzie słuchał „Reflection" przez godzinę, dziesięć godzin czy kwadrans. I chociaż pomysł ten może sprawiać wrażenie niezbyt istotnej nowinki, to akurat w przypadku tego albumu jest jak najbardziej uzasadniony. Kompozycja Eno nie tyle jest zawieszona w czasie, ile trwa poza nim. Zaczyna się i kończy dyskretnie, a jej struktura jest tak płynna, że wręcz niezauważalna. Ten sen może więc trwać bez końca.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95