Celnie opisał cały ten problem premier Węgier Viktor Orban (zresztą prawnik z wykształcenia). Na brukselskim szczycie powiedział on, że „jeśli ktoś nie jest gotowy zaakceptować praworządności, powinien natychmiast opuścić Unię Europejską, a nie być karany finansowo". I dodał: „ci faceci [liderzy starej Unii], którzy odziedziczyli wolność, praworządność i demokrację, nie mają doświadczenia, które mają państwa z Europy wschodniej walczące z komunizmem". Słowa te podkreślają uwarunkowania historyczne: w Polsce będą to np. skutki przejętego po PRL sądownictwa. Ale także to, że jeśli praworządność traktować poważnie, a nie jako narzędzie do grillowania politycznych przeciwników czy to w kraju czy w Unii, to jej brak w danym kraju po prostu dyskwalifikuje go jako członka Unii. Jak długo dane państwo w niej jest, nawet z różnymi niedociągnięciami w życiu publicznym, jak długo jest choćby tolerowane, tak długo nie ma tam mowy o braku praworządności.
Czytaj także:
To trafne podejście. Nie wystarcza bowiem sektorowa niesprawność państwa, np. nieskuteczna walka z korupcją czy mafią, lub nie dość wydajne organy ścigania czy sądy (ta systemowa dolegliwość trapi nie tylko III RP). By mówić o braku praworządności danego państwa, prawo tam musiałoby być systemowo łamane przez jego władze, albo państwo być w stanie rozkładu z powodu choćby nieudolności władzy.
Zatem spór o skład Trybunału Konstytucyjnego (zresztą PiS przez dwie kadencje i bez niego już wymieniłby sędziów, bo tak TK ukształtowano w konstytucji), czy spór o KRS, który dotyczy fundamentalnej kwestii, czy sędziowie mają być samorozmnażającą się i samoawansującą korporacją bez realnej demokratycznej kontroli – to małoby zarzucić Polsce brak praworządności.