Powiedzmy otwarcie: spór był o pietruszkę – mówiono ?o przesunięciach sędziów, ?a chodziło o zmiany organizacyjne (nazw sądów), gdyż sędziowie zwykle nawet biurek nie zmieniali. Niestety, wielu sędziów, w tym działaczy sędziowskich, prezentowało wątpliwości, czy akty przesunięcia mogli podpisywać wiceministrowie – zamiast samego ministra. Tym samym nasuwały się podejrzenia, czy rzeczywiście chodzi im wyłącznie o powagę urzędu sędziego i trzeciej władzy, a nie obronę sędziowskiego i korporacyjnego statusu.
To prawda, minister Jarosław Gowin, który wiedział o tych zastrzeżeniach, mógł sam podpisać kilkaset aktów, a nie wysługiwać się wiceministrami – wtedy nie mielibyśmy tej całej burzy, z pytaniami prawnymi do Sądu Najwyższego, czy sędzia przeniesiony, choć urzędujący w tym samym miejscu, może dalej prowadzić sprawę.
Minister najzwyczajniej ?w świecie nie dochował wymaganej na takim stanowisku przezorności. Sąd Najwyższy wytknął mu błąd prawny, orzekając, że wiceminister sprawiedliwości nie ma prawa, w zastępstwie ministra, podpisywać decyzji o przenoszeniu sędziów. Jednocześnie orzekł jednak, że wydane wyroki zostają w mocy, także przeniesienia.
To akurat nie jest dla mnie odkryciem. Sąd Najwyższy zastosował starą jak prawniczy świat i fundamentalną zasadę, że wykładnia – zwłaszcza istotnie zmieniająca rozumienie prawa – obowiązuje na przyszłość. Na takiej samej zasadzie jak nowe prawo. Przykro, że wielu sędziów chciało od tej zasady odstąpić, i dobrze, ?że Sąd Najwyższy ją tak zdecydowanie poparł. Przywrócił prawu jego zdrowe rozumienie.