Rząd zauważa, że istnieje w Polsce wiele „sprzecznych ze sobą przepisów", a powodem jest m.in. „duża fluktuacja kadr analityków". To już kolejna inicjatywa w obronie dobrego prawa. Wcześniej zmieniono regulamin prac rządu i przyjęto program „Lepsze regulacje".
Rządowa diagnoza zadziwia, bo wypunktowanie wyłącznie nieuctwa urzędników to kolosalne uproszczenie. Proces psucia prawa w Polsce jest dynamiczny i trwa od dekad, a głównym tego powodem jest instrumentalne traktowanie prawa przez polityków. Prawo stało się narzędziem, za pomocą którego zjednuje się sympatię opinii publicznej lub realizuje doraźne interesy, np. budżetowe czy związane z walką polityczną.
Przykłady takich działań idą już w setki. Ustawa o izolacji groźnych przestępców, przymykająca oczy na obowiązujące normy konstytucyjne, dziesiątki nowelizacji kodeksów karnych pisanych z populistycznych pobudek, ?słynne transze deregulacji zmieniające za jednym zamachem setki przepisów, bo tak atrakcyjniej można sprzedać opinii publicznej „legislacyjny towar" – to tylko ostatnie dokonania legislacyjne, których skutek jest opłakany. Kiedy pisane na kolanie prawo zderzy się z praktyką, zaczyna się serial poprawkowy skutkujący dziesiątkami kolejnych nowelizacji poprawiających popełnione wcześniej błędy.
Instrumentalizacja prawa to jednak nie wszystko. Jest jeszcze opinia-przyzwolenie, że prawo pisać może każdy. Warto wspomnieć tu posła geodetę, który stworzył projekt ustawy o związkach partnerskich zmieniający około setki ustaw, w tym wszystkie kodeksy. Zadziwiające jest to, że projekt ten zaczęto w Sejmie rozpatrywać bardzo poważnie. Nikt nie zapytał o kompetencje posła związane z tworzeniem prawa.
Dlatego rządowa diagnoza sytuacji przyprawia o zawrót głowy. Czy rząd naprawdę nie widzi, co się w legislacji dzieje, czy tylko udaje dla spokoju czyjegoś sumienia, wydając pieniądze podatników na legislacyjne happeningi? Jedno jest pewne: to kpina z państwa i jego obywateli.