Donald Tusk niedawno odświeżył hasło repolonizacji, co przez część komentatorów zostało odebrane jako próba przejęcia narracji, którą PiS lansował przez dwie kadencje – z większym powodzeniem w sferze retorycznej niż praktycznej. Czy premier faktycznie pójdzie tą samą ścieżką? Nie wiadomo, ale rzeczywistość, przynajmniej w zamówieniach publicznych, zdaje się wyprzedzać decyzje polityczne.
Rynek wart setki miliardów złotych
To rynek wart około 300 miliardów złotych, w którym działa ponad 30 tysięcy podmiotów – od realizatorów największych projektów infrastrukturalnych po lokalne gminne inwestycje zasilane funduszami europejskimi. Dotychczas brakowało tu zarówno lokalnego patriotyzmu gospodarczego, jak i europejskiej solidarności – pojęć, które częściej kojarzono z zamknięciem na świat niż z realną wartością. Tymczasem prawo zaczęło porządkować rynek.
Trybunał Sprawiedliwości UE najpierw w październiku 2024 r. w sprawie Kolin orzekł, że dostęp wykonawców z państw trzecich do unijnych zamówień publicznych może być ograniczony. A następnie w marcu 2025 r. w sprawie Qingdao jeszcze wyraźniej wskazano, że prawo do udziału w przetargach w UE mają głównie podmioty z krajów, które zawarły stosowne umowy międzynarodowe, a decyzja o dopuszczeniu takich podmiotów należy do zamawiającego. Automatyzmu nie ma tu żadnego.
I dobrze się stało, bo problem konkurencyjności wykonawców z państw trzecich polega na tym, że ich niższe ceny wynikają nie tylko z efektywności, ale często z braku spełniania unijnych norm zarówno jakościowych, środowiskowych, jak i dotyczących zatrudnienia. Firmy z Chin czy Turcji nie muszą stosować europejskich standardów pracy, co pozwala im obniżyć koszty, choć niekoniecznie poprawić jakość. Przez lata w Polsce pokutowało podejście „byle taniej”, umacniane obawą przed zarzutami o niewłaściwe wydatkowanie środków publicznych. Urzędnicy, wybierając najtańszą ofertę, zapewniali sobie spokój, nawet jeśli mieli świadomość, że położony asfalt za kilka lat trzeba będzie zmienić, co wymusi kolejny przetarg.