Debata publiczna na temat jednolitej daniny odbyła się przed prezentacją założeń reformy i opierała się głównie na domniemaniach. Nic dziwnego, że pomysł wywołał lawinę negatywnych komentarzy, w których przewijała się teza, że planuje się radykalną podwyżkę podatków. Teraz, po ujawnieniu założeń, warto wrócić do merytorycznej dyskusji. Tym bardziej że głównym beneficjentem tej reformy mieli być przedsiębiorcy. Reforma przewidywała nie tylko radykalne uproszczenie systemu, ale również obniżkę danin dla zdecydowanej większości przedsiębiorców wraz z obniżeniem kosztów pracy zatrudnianych pracowników.
Uzasadnienie dla reformy wynikało wprost z rekomendacji organizacji międzynarodowych. Bank Światowy od lat zwraca uwagę na wysokie koszty związane z rozliczeniami podatkowymi w naszym kraju. Komisja Europejska rekomendowała Polsce wyeliminowanie nadmiernego zróżnicowania obciążeń finansowych, czyli swoistego arbitrażu między różnymi formami zatrudnienia. OECD zwracała uwagę na konieczność zwiększenia progresji w ramach jednolitej daniny.
Realizacja tych rekomendacji – na których oparta było koncepcja jednolitej daniny – miała przynieść korzyści dla rozwoju gospodarczego. Miało to nastąpić poprzez wzrost legalnego zatrudnienia, wzmocnienie systemu ubezpieczeń społecznych oraz zwiększenie konkurencyjności polskiej gospodarki. Aby zrealizować te cele, konieczne było przyjęcie odpowiedzialnych ograniczeń fiskalnych wobec poboru danin publicznych, które dziś przekraczają 300 mld zł.
Kalibrowanie stawek zostało spięte klamrą neutralności budżetowej, tak aby nie zwiększać redystrybucji „od bogatych do biednych". Gdyby bowiem liczba zyskujących nadmiernie wzrosła, groziłoby to tym, że cały ciężar reformy spadnie na barki bardzo małej liczby podatników.
Z tych powodów zmiana nie mogła być drastyczna. Ostatecznie na reformie miało stracić 16 proc. osób, a 84 proc. – zyskać.