To, że adwokat czy radca musi przyjść na sprawę i jeśli nawet nie ma zupełnie wiary w sukces, musi odegrać swoją rolę bezbłędnie, bez zmrużenia oczu – to elementarz. Zobowiązuje go do tego adwokackie powołanie, ale także własny interes, gdyż marne wystąpienie sędziowie mogą zapamiętać i nie będzie należycie słuchany w innej sprawie, przyczyniając się do kolejnej klapy. Nie musi mówić długo, ale musi zachować fason.
To zadanie wbrew pozorom jest trudniejsze, gdy przeciwnik procesowy nie pojawi się w sali rozpraw. Wynika to chyba z faktu, że jesteśmy przyzwyczajeni, że spór, proces musi mieć dwie strony, i jeśli jednej brakuje, to naturalnie bierzemy poprawkę na ewentualne argumenty nieobecnej strony, których być może nawet by nie użyła. Zwyczajnie nie lubimy gry go jednej bramki. Tak samo na sprawę patrzą sędziowie. I tu jest chyba sekret niezręczności położenia jednego tylko pełnomocnika przed sądem.
W zeszłym tygodniu na korytarzu sądowym SN podeszła do radcy, który miał za chwilę wejść do sali, koleżanka prawniczka, która miała następną rozprawę i zapytała: a masz przeciwnika?
– Jeszcze go nie ma, ale zostało kilka minut, może jeszcze dojedzie, a może gdzieś jest za ścianą – odpowiedział prawnik, wypatrując przeciwnika. Ta scena, dość typowa na sądowym korytarzu, to okazja do paru słów o roli przeciwnika w sali sądowej, choć to raczej potrzeba prawników niż ich klientów (tu są chyba odwrotne oczekiwania).
Kiedyś przyjechał do SN starszy wiekiem adwokat z Nowego Sącza i żalił się, że musiał wstać o trzeciej nad ranem i przejechać 400 km w śnieżny dzień, a na dodatek nie dotarł jego przeciwnik. Co on w tej sytuacji ma mówić, do kogo przemawiać.