Gowin, według wypowiedzi sprzed wyborów w 2015 r., miał być ministrem obrony, ale wylądował w resorcie nauki. I szkoda, że wywalczenie pieniędzy na ambitną reformę szkolnictwa wyższego idzie mu z takim trudem. Polska nauka i uczelnie nie są wystarczająco dofinansowane. Szczególnie gdy chodzi o uczelnianą kadrę i doktorantów, dla których liche stypendium nie może stanowić wystarczających środków do życia. Nie ma co ukrywać, odbija się to na jakości ich pracy i pozycji w międzynarodowych rankingach, która jest gorsza, niż wskazuje na to potencjał krajowych ośrodków.
To się mogło zmienić, bo planowana przez Gowina reforma szkolnictwa miała zakładać coroczne podnoszenie wydatków z 1,2 proc. PKB w 2019 r. aż do 1,8 proc. PKB w 2025 r. Mieli na tym zyskać pracownicy uczelni i doktoranci, których wysokość pensji miała zostać powiązana ze średnią krajową i proporcjonalnie rosnąć. Ale Ministerstwo Finansów pod kierunkiem Teresy Czerwińskiej policzyło pieniądze i uznało, że w ciągu dziesięciu lat nie ma skąd wyłożyć 167 miliardów na tę reformę.
Na razie stały wzrost wydatków udało się – po wielu protestach – wywalczyć pracownikom ochrony zdrowia. Strajk uniwersytetów i odejście naukowców od swych katedr pewnie nie zrobi takiego wrażenia na rządzących jak protest lekarzy. Trudno się więc spodziewać równie dużej siły przebicia.
Może jednak jeszcze nie wszystko stracone. Resort nauki zapewnia, że obstaje przy mechanizmie uzależnienia go od PKB. Nakłady na szkolnictwo wyższe bezwzględnie powinny wzrosnąć. Obecna średnia europejska to 2 proc. PKB, czyli tyle, co u nas na hołubioną obronność. Trudno więc spodziewać się dogonienia zagranicznych uczelni. A podobno nie chcemy być krajem taniej siły roboczej. Czas więc na czyny.