Rzepliński o Tulei: Sędzia musi być odważny

Uzasadnienie sędziego Igora Tulei do wyroku w procesie doktora G. podzieliło nie tylko polityków, ale także środowisko prawnicze. O granicach uzasadnień wyroków oraz wypowiedzi sędziów mówi prezes Trybunału Konstytucyjnego w rozmowie z Agatą Łukaszewicz.

Publikacja: 14.01.2013 08:14

prof. Andrzej Rzepliński

prof. Andrzej Rzepliński

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Rz: Czy podziela pan wzburzenie, jakie zapanowało po uzasadnieniu do wyroku w procesie doktora G.?

prof. Andrzej Rzepliński:

Nie znam całego uzasadnienia, ale jeśli chodzi o to jedno zdanie, uważam, że sędzia powiedział prawdę, nazwał rzeczy po imieniu – dając sędziowską ocenę stwierdzonej w czasie procesu metody ściągania ludzi na przesłuchania oraz okoliczności prowadzenia tych przesłuchań. Tego dnia, kiedy uzasadnienie było prezentowane, wróciłem do czasu sprzed sześciu lat.  Interesowałem się wówczas tą sprawą jako obrońca praw człowieka.  Zakładałem, że gdy dojdzie do procesu, będę zaangażowany w jego monitorowanie. Naprawdę wtedy panowała histeryczna atmosfera wokół wojny z korupcją i szerzej – walki z przestępczością. Traktowane to było jako naczelne zadanie państwa, pewnie w przekonaniu, że łatwo tu o sukces i polityczny zysk. To było patologiczne wręcz podejście.  Wypowiedziana patologiom wojna przyciągała wojowników: młodych, głodnych błyskawicznego awansu i ucieczki od małomiasteczkowej bylejakości. Obserwowałem stale rosnące poczucie wszechmocy wśród  młodych funkcjonariuszy, prokuratorów. Jestem człowiekiem, który sporo opublikował na temat zbrodni stalinowskich, znam je od podszewki i nawet przez sekundę  nie miałem skojarzenia, że  Tuleya, który sądził i jako sędzia rejonowy skazywał funkcjonariuszy UB, poniżył ofiary stalinizmu. Powiedział tylko o metodzie przesłuchań, która jest nie do przyjęcia w państwie prawa – niezależnie od czasu i miejsca.

Ale przecież zgodzi się pan, że z korupcją trzeba walczyć?

Korupcja to neverending story. To choroba, która, gdy się rozleje, toczy jak rak państwo, powoduje karlenie społeczeństwa i gospodarki. Dobrze, że w Polsce powstała wyspecjalizowana policja antykorupcyjna. Źle, że organizowali ją naturszczycy, z reguły kierujący się dobrymi intencjami, ale dobierani według wyraźnych sympatii politycznych. Ściganie i karanie łapowników to tylko jeden i wcale nie najważniejszy instrument trzymania korupcji pod kontrolą (bo nigdzie jej nie można kompletnie wykorzenić). Jeżeli ściganie i karanie jest jedynym sposobem walki z korupcją, a policja i prokuratorzy ją prowadzący znajdują się pod politycznym parasolem ochronnym, cel szybko zaczyna uświęcać środki. Policjanci i prokuratorzy skierowani do tej walki muszą szybko dostarczać nowych medialnych sukcesów. Nikt wówczas nie przejmuje się późniejszym procesem, rzucającym kłody adwokatom, prasie, obrońcom praw człowieka. Tym mniejsze znaczenie ma to, że na końcu, po pięciu – siedmiu latach, trybunał strasburski orzeknie pogwałcenie wolności od nieludzkiego i poniżającego postępowania.

Jak więc sprawić, by walka była skuteczna?

W celu skutecznego radzenia sobie z łapow nictwem w służbie zdrowia trzeba odróżnić korupcję podczas zakupu wyposażenia szpitali i zaopatrzenia ich w leki i inne środki medyczne (tu rola policji antykorupcyjnej jest znacząca) od wręczania łapówek przez pacjentów (i tu rola policji znaczy najmniej). Aby była naprawdę znacząca, musielibyśmy najpierw wydrzeć z siebie determinację w ratowaniu życia swojego i swoich najbliższych. Nasyłanie ekip policyjno-prokuratorskich na szpitale, zwłaszcza oddziały i kliniki operacyjne czy onkologiczne, to tylko podnoszenie kosztów jednostkowej łapówki. Skutecznym środkiem jest wkomponowanie w praktykę szpitalną bezwzględnej przejrzystości w ustalaniu kolejności pacjentów czekających na poradę, a zwłaszcza zabieg lekarski. W systemie tym trzeba uwzględniać nagłe przypadki. Skrupulatnie, publicznie powinny być wyłapywane wypadki dyskryminacji pacjentów. Jak mówi wprost europejska konwencja bioetyczna z 1997 r., której politycy polscy zadziwiająco zgodnie nie ratyfikowali przez ponad 15 lat, ciało ludzkie i jego części nie mogą same w sobie stanowić źródła zysku (art. 21).

Czyli nie uważa pan, że sędzia Tuleya jest zbyt młody, by odwoływać się w tak ostrych słowach do porównań z historii?

Jaki młody? 44 lata to nie jest za młody wiek dla sędziego w okręgu. Są sędziowie czterdziestokilkuletni w Sądzie Najwyższym,  w Trybunale Konstytucyjnym mamy 39-letniego sędziego, a prezydentem może zostać 35-latek. Jeśli 44-letni sędzia jest za młody, by orzekać w procesie o korupcję, to proszę mi powiedzieć, kiedy będzie stary. Kiedy będzie miał 100 lat?

A gdy słuchał pan dzień później sędziego, który tłumaczył motywy wyroku, pomyślał pan, że...

...to dobry sędzia, który dobrze prowadzi proces i jego wyniki objaśnia w uzasadnieniu bardzo przyzwoitą polszczyzną, co jest raczej rzadkością. Gdy wybuchła dyskusja na temat skojarzenia sędziego Tulei w związku ze stwierdzoną przez niego metodą przesłuchań stosowanych w śledztwie, jeden z sędziów apelacyjnych (wrogi komunizmowi i znany z ciężkiej ręki dla przestępców) przysłał mi e-mail, w którym pisał: „Jeśli zajdzie taka potrzeba, będę bronić tego dzielnego sędziego, jestem z niego dumny, że nie dał się zepchnąć w styl miałkich uzasadnień, bez wyrazu, bez treści, ostrożnych, akuratnych i tak płytkich, że wprost uniwersalnych – bezpiecznych. Sędzia nie przekracza prawa etyki, zwyczaju i co tam jeszcze się wywleka, gdy jego ocena polega na dowodach, krytyce uzyskiwania dowodów – jeśli są bezprawne".

Sporo sędziów ma kłopoty z dobrą polszczyzną nawet w sentencji wyroków karnych, gdzie pojawiają się te wszystkie nieszczęsne bezosobowe „-ano", „-ęto" czy „-ono". Pewnie to efekt deficytów w naszej edukacji, nieprzeczytanych lektur obowiązkowych, nieobejrzanych spektakli teatralnych. To zresztą obserwowane zjawisko w Europie, wielu z nas wystarcza w codziennej polszczyźnie tysiąc słów. W dodatku przez lata tkwimy w tym samym środowisku zawodowym. Wystarczy nam wówczas, że my się rozumiemy. Niewychodzenie poza tło jest też konieczne, by być uznawanym za swojego/swoją, bo zapewni awans do sądu wyższego. W rezultacie obywatel – adresat rozstrzygnięcia –  niewiele rozumie z tego, co sąd do niego mówi czy pisze.

Tacy są naprawdę polscy sędziowie?

Mogę podać przykład? Kilka lat temu byłem w jury konkursu na sędziego europejskiego. Z reguły te zgłoszone orzeczenia są znakomite, z przyjemnością się je czyta. Ale zdarzył się nam sędzia, który przysłał swoje konkursowe, dobre orzeczenie, w którym wszystko zaczernił, ze swoim nazwiskiem włącznie. Orzeczenie swoje tak – eksponuję, ale swoje nazwisko zaczerniam. I na tym tle sędzia Tuleya, który mówi spokojnie, widać, że niczego nie pominął w postępowaniu dowodowym, że podchodzi do tego rzeczywiście bez emocji, wygląda naprawdę dobrze, profesjonalnie. Ktoś, kto zarzuca mu brak znajomości historii, powinien najpierw pofatygować się i sprawdzić, co robił do tej pory, w jakich sprawach orzekał. Ja to zrobiłem. Orzekał w sprawach zbrodniarzy stalinowskich i zna je od środka. Zarzucanie mu, że ot, tak sobie rzuca kalumnie i mówi o metodzie, która jest metodą stalinowską, jest nieuczciwe.  To nie jest żadne zrównywanie demokracji w Polsce 2007 r. ze stalinizmem. Co wcale nie oznacza, że nie można porównywać elementów, fragmentów. Równie dobrze można by powiedzieć, że jeśli ktoś stwierdził, że pamięta dobry chleb, jaki kupował w latach 50., to tym samym uważa, że stalinizm był legalny.

Porównanie do metod stalinowskich w trakcie uzasadniania wyroku w sprawie korupcyjnej nie było zbyt mocne?

Nie trzeba komuś wyrywać paznokci, by ocenić metody przesłuchania jako stalinow skie. Zrobienie konwejera, przesłuchań prowadzonych nocą, wielogodzinnych, przez zmieniających się przesłuchujących, bez obecności adwokata i w silnej nadziei śledczych, że przerażony przesłuchiwany człowiek powie im to, czego od niego oczekują, wyzna wszystkie winy swoje i innych  – acz bez bicia – jest stosowaniem metody stalinowskiej, metody godzącej w wolność każdego od nieludzkiego i poniżającego postępowania. Metoda sama w sobie z reguły nie jest nielegalna. Jest nieludzka i poniżająca. W europejskiej kulturze prawnej po II wojnie światowej to jest i to musi być oczywiste. Sędzia Tuleya sformułował to, co oczywiste. Z tego, co wiemy, nikt nie kwestionował w czasie procesu prawdziwości zeznań świadków mówiących o nocnych przesłuchaniach. Wyobraża sobie pani 82-letniego, schorowa nego, operowanego przez dr. Garlickiego człowieka, którego wieczorem funkcjonariusze CBA wywożą z mieszkania do siedziby urzędu policji i wiele godzin przesłuchują? Nie możemy się zgodzić na taką metodę i taką cenę walki z korupcją. Wielu młodych i zdrowszych mogłoby nie dać sobie rady ze swoim strachem i dezorientacją. Jestem pewien, że gdyby tych słów  nie powiedział sędzia Tuleya, to powiedziałby je o tej sprawie za kilka lat sędzia strasburski.

W polskich sądach zapada tysiąc orzeczeń dziennie. Teoretycznie co dziesiąta sprawa mogłaby być mniej lub bardziej medialna. Dlaczego właśnie sprawa doktora G. i sędzia Tuleya to tematy, które zdominowały media przez kolejne dni?

Prawdopodobnie z tego tysiąca wyroków, gdyby w co piętnastej sprawie na sali był choćby jeden doświadczony sądowy dziennikarz PAP lub choćby jedna kamera telewizyjna, mielibyśmy 15 ważnych, interesujących różne kręgi opinii publicznej wydarzeń prawnych i ważnych, ciekawych uzasadnień. Tym wszystkim do pewnego stopnia rządzi przypadek. W tej sprawie przypadek był mniejszy, gdyż trwający cztery lata proces był momentami głośny, medialny.

Nie ma pan żadnych zastrzeżeń do sędziego, który orzekał w sprawie doktora G.?

Jeżeli miałbym się do czego przyczepić, to tylko do tego, że proces toczył się cztery lata. Ale może dlatego tak długo, że  taka  była natura tego procesu. Znamy przecież wyroki strasburskie, w których trybunał ten orzekł, że nawet siedem lat dla konkretnej sprawy nie jest jeszcze przewlekłością.  Może lepiej też byłoby, gdyby w sprawach korupcyjnych orzekał sędzia i dwóch ławników. Wówczas sędzia czułby się pewniej. A tak wszystko jest na jego głowie. Nawet nudzący się i przysypiający na rozprawach ławnicy stanowią wartość dodaną – uspołeczniają wymiar sprawiedliwości. Wymiar sprawiedliwości jest zbyt poważnym, wieloaspektowym zjawiskiem, by pozostawić go wyłącznie zawodowym prawnikom, nawet tak dobrym jak sędzia Tuleya.

Jaka jest tak naprawdę granica sędziowskich uzasadnień?

Sędzia  nie może zmyślać. Musi się trzymać faktów stwierdzonych bez wątpienia na rozprawie i prawa mającego zastosowanie do sprawy. Uzasadnienie jest wypowiedziane dla publiczności i napisane dla sądu II instancji albo dla sądu kasacyjnego. Uzasadnienie jest też dla samego sędziego – rekapituluje w ten sposób pracę włożoną w  sprawę i wyrok, który ogłasza w imieniu Rzeczypospolitej.

A ile może powiedzieć?

Wszystko, co czuje, że powinien powiedzieć i co powinien wyjaśnić. Wyłącznie wówczas, gdy procedura nie wymaga w chwili ogłoszenia orzeczenia obowiązku obecności nawet stron/uczestników postępowania, nie ma nikogo w ławach dla publiczności, sędzia nie przedstawia motywów wyroku. Konstytucja wymaga jawnego procesu, dlatego w każdej chwili  do każdej z sal  może ktoś wejść i chcieć posłuchać procesu, w tym orzeczenia i jego uzasadnienia. Dla sędziego ta otwartość sali sądowej ma zasadnicze znaczenie, on zawsze musi być gotowy wyjaśnić publicznie motywy orzeczenia, które, gdy prawomocne, musi być niechybnie i dokładnie wykonane.

Czy sędzia musi być odważny?

O tak. Zdarza się tak, że sędzia jest już powołany, odebrał nominację, dostał łańcuch od KRS,  czeka na niego toga, a on nie jest zdolny wyjść na salę rozpraw. Jest sparaliżowany władzą, którą ma sprawować na sali sądowej. Silna władza, jaką ma sędzia nad naszymi prawami i obowiązkami, wymaga odwagi, znajomości nie tylko prawa, ale także państwa i gospodarki, a ponadto dobrej organizacji pracy własnej i podległego personelu sądowego. Decyzje sędziów wymierzających sprawiedliwość adresowane są do konkretnych osób, w wypadku sędziów konstytucyjnych – nierzadko do milionów osób, i są powszechnie obowiązujące. Sędzia musi być odważny i w tym sensie, że jeżeli z okoliczności co którejś – co setnej czy co tysięcznej – sprawy wynika, iż musi wydać orzeczenie wyjątkowe, wbrew dotychczasowemu orzecznictwu, to je wyda. Musi być wówczas pewne, że się nie ulęknie i je wyda – niezależnie od tego, kto się zjawi na sali rozpraw, jakie będą nastroje, co będą pisać i mówić o procesie, dziennikarze, politycy – i orzeknie wówczas tak samo jak w sprawie, którą nikt się nie interesuje. I musi być pewne, że jeżeli takie precedensowe rozstrzygnięcie jest mądre i sprawiedliwe, to zaakceptuje je sąd wyższej instancji.

Rz: Czy podziela pan wzburzenie, jakie zapanowało po uzasadnieniu do wyroku w procesie doktora G.?

prof. Andrzej Rzepliński:

Pozostało 99% artykułu
Opinie Prawne
Mirosław Wróblewski: Ochrona prywatności i danych osobowych jako prawo człowieka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Święczkowski nie zmieni TK, ale będzie bardziej subtelny niż Przyłębska
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Biznes umie liczyć, niech liczy na siebie
Opinie Prawne
Michał Romanowski: Opcja zerowa wobec neosędziów to początek końca wartości
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Komisja Wenecka broni sędziów Trybunału Konstytucyjnego