Jak? Nakazało im, ustawowo, do 9 kwietnia przekazać do nowego Systemu Informacji Oświatowej (SIO) m.in. dane o 600 tysiącach nauczycieli i 6 milionach uczniów. Po czterech miesiącach pani minister od edukacji jednak doszła do wniosku, że nowe SIO nie zadziała. I przesunęła termin jego wdrożenia o trzy lata.
A miało być tak świetnie. Nowy system, precyzyjny, bo gromadzący dane po numerze PESEL, miał zapobiec wyłudzaniu subwencji oświatowej. Miał ułatwić szkołom i samorządom zarządzanie oświatą. Wyszło jak zawsze, bo nikt nie pomyślał, że w przypadku tak ogromnej bazy warto przygotować wersję beta, testowaną na wybranej grupie szkół. Dopiero potem system powinien być udostępniony wszystkim. Nie byłoby tylu błędów i takiego chaosu.
Ale po co sprawdzać? Nikt w resorcie i w podległym mu Centrum Informatycznym Edukacji nie miał wątpliwości, że się uda. Użytkownicy nowego SIO najpierw miesiącami załatwiali upoważnienia, czekali na hasła i loginy. Potem żmudnie wprowadzali miliony danych (bo ktoś zapomniał o możliwości ich automatycznego importowania). Następnie, nawet tygodniami, czekali na ich weryfikację. A gdy chcieli wyjaśnić jakiś problem na infolinii, godzinami oczekiwali na połączenie. Teraz okazuje się, że wszystko to na marne.
W sumie może to dobrze, że w końcu ktoś się zreflektował i zatrzymał tę machinę pędzącą w przepaść. Szkoda, że tak późno. Nikt nie zwróci szkołom poświęconego czasu, a także pieniędzy. Niektórzy dyrektorzy bowiem zatrudniali dodatkowe osoby, aby wyrobić się na czas. Musieli tak zrobić, bo ustawa o SIO za nieprzekazanie danych groziła grzywną.
Sankcji za beztroskę, za nieskorzystanie z szarych komórek i nieuczenie się na błędach (a w Polsce już niejeden e-system miał problemy przy wdrażaniu) niestety nie przewiduje się. A szkoda, bo może zmusiłyby one urzędników do projektowania bardziej racjonalnych rozwiązań. A przede wszystkim – do szacunku dla innych.