Bartosz Arłukowicz, optując za stosowaniem i finansowaniem in vitro i inseminacji w Polsce, najwyraźniej działa bez wyobraźni. Minister zdrowia przygotował bowiem techniczny projekt, którego głównym założeniem jest upowszechnienie tych zabiegów. Zapomniał przy tym, że sprawa na sztucznym zapłodnieniu się nie kończy, a poważne konsekwencje mogą dać o sobie znać po wielu latach.

Projekt ministra zakłada m.in. szerszą możliwość korzystania z banków nasienia, a także ograniczoną anonimowość dawców. Dziecko będzie miało prawo po osiągnięciu pełnoletności do informacji o dawcy. Co dalej? Projekt milczy.

Brakuje natomiast przepisów regulujących następstwa prawne in vitro i inseminacji. A to rodzi możliwość dochodzenia wielu roszczeń w przyszłości. Chodzi m.in. o kwestie alimentacyjne czy dziedziczenia. I to w obie strony, również np. przez ojca po śmierci dziecka. Projekt nic nie mówi też w kwestii stosunków rodzinnych, choćby zaprzeczania ojcostwa, kontaktów z dzieckiem itp. To niebezpieczna i mało odpowiedzialna zabawa prawem. Jeżeli państwo faktycznie chce uregulować tak poważne rzeczy, nie powinni tego robić ministerialni urzędnicy, ale najwyższej klasy specjaliści od kodeksu rodzinnego i opiekuńczego oraz cywilnego.

W ubiegłym roku sąd w Essen dość drastycznie obnażył skutki krótkowzroczności niemieckiego ustawodawcy. Przyznał bowiem kobiecie, której matka przed laty poddała się sztucznemu zapłodnieniu, prawo do informacji, kim był jej biologiczny ojciec. Sędziowie stwierdzili, że gwarantują to zarówno międzynarodowe konwencje, jak i unijne dyrektywy. W ten sposób okazało się, że wszelkie gwarancje anonimowości oferowane przez koncerny medyczne dawcom nasienia to fikcja. W każdej chwili sąd i prokuratura mogą je podważyć.

Co w takiej sytuacji stanie się z dawcą, którego nasienia użyto wielokrotnie? Może lepiej na to pytanie odpowiedzieć, zanim rozpoczniemy rewolucyjne, ale mało przemyślane zmiany.