Swoje projekty przygotowali więc już prezydent oraz senatorowie. Pomysły na reformę podatkową ma minister gospodarki i wicepremier, a we wtorek na konferencji prasowej premier Ewa Kopacz zareklamowała zmiany w ordynacji podatkowej niemal pod hasłem: czas zakończyć fiskalną wojnę polską-polską. Generalnie rzecz biorąc, projektom tym trudno coś zarzucić. Zapowiadają bowiem to, na co od lat czekają obywatele i przedsiębiorcy, dla których nierówna walka z fiskusem jest przejawem niesprawiedliwego, represyjnego państwa. Trzymamy więc kciuki, aby to, co dziś jest tylko na papierze, stało się wkrótce rzeczywistością.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pobrzmiewała w tym fałszywa nuta. Bo czy przystoi, aby w poważnym państwie nie było jednego ośrodka, który określałby politykę podatkową? Dlaczego zainteresowane instytucje nie zjednoczą się w tworzeniu jednej solidnej reformy, która przy takim zaangażowaniu mogłaby szybko wejść w życie? Dlaczego mamy festiwal konferencji i spotkań, na których pomysłodawcy stroszą kolorowe piórka? Dlaczego reforma podatkowa zaczyna przypominać wyborczy bieg, w którym wszystkie chwyty są dozwolone?

Jakoś mało poważnie brzmi informacja, że środowe pierwsze czytanie prezydenckiej ordynacji podatkowej nie mogło się odbyć, ponieważ rząd z jakiegoś powodu spóźnia się z przesłaniem swojej opinii o projekcie. A nieoficjalnie mówi się, że prezydencki projekt ma zostać utrącony.

Trudno tu dostrzec dbałość o interes państwa i obywateli. Tym bardziej że gdy podatkowi reformatorzy dobiegną w końcu do wyborczej mety, zapewne się rozejdą – każdy w swoją stronę – by dalej snuć rozważania o koniecznych zmianach.